"Hermetycznie otwarty" koncert KASI LINS – relacja!

Wojtek Kułaga
Wojtek Kułaga
Kategoria muzyka · 6 listopada 2018

 

Krakowski klub Forty Kleparz zakwitł 21 października. Na scenie wyrosły czerwone róże i wśród nich jedna z najbardziej obiecujących wokalistek nowego pokolenia – Kasia Lins. 

 

Dotychczas Kasia Lins znana była mi tylko cyfrowo – zbudowana z piosenek i dźwięków. Obraz ten zmienił się nocą 21 października, kiedy na żywo mogłem doświadczyć wszystkich emocji, które przedstawiła na płycie Wiersz Ostatni. Na taki koncert czekałem naprawdę długo – tak bardzo prywatny, a zarazem tak bardzo otwarty, tak bardzo wesoły, a zarazem tak bardzo smutny. Tak bardzo zawiły, a zarazem tak bardzo spójny. 

 

Przede wszystkim, zanim przejdę do kwestii muzyki, na szczególną uwagę zasługuje atmosfera, która wypełniła murowane ściany klubu Forty Kleparz. Kasia i jej zespół w składzie Zuza Kłosińska, Grzegorz Rdzak, Tomek Zachara i Karol Łakomiec bardzo szybko przełamali lody z publiką. Szczególnie zapadła mi w pamięć sytuacja, kiedy Zuza uciszyła zespół, który zaczynał już grać kolejny utwór i stwierdziła, że zgubiła kapodaster – tak naprawdę leżał niedaleko niej. Samo zakończenie koncertu również zasługuje na wzmiankę. Każdy członek zespołu po kolei opuszczał scenę, przestając grać na swoim instrumencie, aż w końcu na środku została Kasia, keyboard i utwór Odchodząc.  

 

 

Kasia opowiedziała także o swojej „tajnej” misji, która samoistnie narodziła się w trakcie trwania trasy Wiersz ostatni. Ową misją jest samo tworzenie, proces, który pozwala wylać z siebie emocje, o jakich nie mieliśmy nawet pojęcia. „Dlatego, jeśli gracie na jakimś instrumencie, to bierzcie go i działajcie, to najlepsza terapia” – mówiła Kasia, zapowiadając piosenkę, która jest jej bardzo bliska. These days wprawiło wszystkich w osłupienie. Zauważyłem, że nawet nikt się nie kołysał, każdy stał z założonymi rękoma oparty o ścianę albo wpatrzony w Kasię grającą na keyboardzie. Wiedziałem, że wszyscy wyczekują piosenki Wiersz ostatni, pierwszego singla z płyty. Wiedziałem, że każdy będzie do niej tańczyć i śpiewać, ale nie wiedziałem, że These days tak wbije wszystkich w ziemię.

 

Gdyby Kasia Lins była kolorem, to wydaje mi się, że byłaby wszystkimi na raz. Pomimo czerwonych róż, które widniały na każdym mikrofonie, pomimo błyszczącej, złotej kurtyny i pomimo widocznego umiłowania do czerwonego koloru – słychać było różne brzmienia, które niekoniecznie kojarzą się z tymi barwami. Było sentymentalnie, kolorowo, błyszcząco, ciemno, biało i czerwono w zależności od charakteru utworu. Zespój bawił się skrajnymi dźwiękami i skrajną atmosferą, które w pewien sposób były tajemniczo spójne. These days zapamiętam chyba na zawsze. Nie trzeba było nawet zamykać oczu, żeby móc popłynąć. Wystarczyło spojrzeć na Kasię pogrążoną w dźwiękach. To wystarczyło. 

 

To naprawdę była noc pełna sprzeczności. Noc emocjonalna i eteryczna – to czynniki, których przy Kasi Lins nie da się przedawkować. Mam nadzieję, że artystka jeszcze kiedyś zawita do Krakowa, że jeszcze kiedyś stworzy tę unikalną, "hermetycznie otwartą" atmosferę muzyczną. Dla takich koncertów naprawdę warto poświęcać swój czas.