Jak umiera album?

Wojtek Kułaga
Wojtek Kułaga
Kategoria muzyka · 22 września 2018

 

Lykke Li ma na swojej muzycznej drodze cztery ogromne przystanki. Pierwszy to materiał Youth Novels, który pojawił się dziesięć lat temu, drugi - Wounded rhymes - w 2011 zapewnił jej rozpoznawalność dzięki utworowi I follow rivers. Trzeci spowodował, że Lykke Li chciała wycofać się ze świata muzyki, poczuła się przytłoczona. Powiedziała,  że chce znaleźć balans i stać się normalnym człowiekiem. Potrzebowała czterech lat, żeby zbudować swój ostatni przystanek. Album So sad so sexy miał nieco odbudować jej muzyczną karierę. Miał pokazać ludziom,  że nie jest wyłącznie artystką jednej piosenki. Przed pojawieniem się materiału szwedka powiedziała "To jest jak zrobienie obrazu, a ty malujesz go ponad milion razy". Czy tym razem udało jej się powtórzyć sukces I follow rivers?

 

 

Na samym początku muszę stwierdzić, że jestem dość rozczarowany albumem  So sad so sexy . A konkretnie jego odbiorem i żywotnością w świecie muzyki, na co Lykke Li de facto nie miała wpływu. Artystka nieprzypadkowo porównała tworzenie płyty do obrazu. Można wyczuć w tym odrobinę dystansu, niezaspokojone ambicje i niezadowolenie, ale mówiąc to miała niestety rację. Sam sfrustrowałem się tym, że album ten przeszedł dość obojętnie w sferze muzycznej. Pierwsze dni po premierze upewniły Lykke Li, że wydała dojrzały i dobry album. Dziennikarze wylewali hektolitry słów, zachwycali się, utwierdzali czytelników w przekonaniu, że So sad so sexy aspiruje na płytę roku. Potem jednak zrobiło się dość cicho.  

 

Powrót Lykke Li jest ogromnym zaskoczeniem. Niektórzy zdążyli już zapomnieć o I follow rivers, a niektórzy nie do końca kojarzyli samą artystkę. Powrót z nowym materiałem wydawał się idealny, w odpowiednim momencie, z odpowiednim materiałem. A jednak coś poszło nie tak. Lykke Li namalowała swój obraz po milionie prób i starań. Wróciła z brzmieniami, które nie są już powolnymi balladami. Mają w sobie dalej to, co charakterystyczne dla samej artystki. Ból, cierpienie, czyste łzy. Te depresyjne teksty dostały nowe życie. Kiedy słucham utworów z albumu, ciągle odnoszę wrażenie, że gdyby wyciąć całą warstwę muzyczną, dodać pianino i skrzypce, to zrobiłoby się nieco mrocznie i dość ciężko. Ciężko byłoby słuchać tych autentycznych, mocnych tekstów. Lykke naprawdę skupiła się tym razem na formie, dźwięku, który ma być nieco mocniejszy, ma dorównać tekstom i stworzyła coś naprawdę genialnego. Za pomocą muzyki zamknęła cierpienie i uwypukliła je mocniejszym podkładem muzycznym, basem i syntezatorami. Udało się? Według mnie album jest świetny. Zgadzam się w zupełności z każdą pozytywną opinią, ale poważnie zastanawia mnie odbiór tej płyty. Wulkan energii i zapału nieco wygasł, choć Lykke rusza w trasę i odwiedzi także Polskę. Ambitne brzmienia to nieco grząski temat. Bez komercji żywotność albumu niestety jest nikła. Dowodem jest  So sad so sexy  

 

Lykke Li wróciła po czterech latach odpoczynku. Czuje się jednocześnie tak smutno i tak seksownie. Jest rozbita, ale szczęśliwa. Depresyjna, ale z pazurem.  So sad so sexy  to nieco sprzeczny album, Lykke Li pomieszała słodko-gorzkie brzmienia i zrobiła z nich dziesięć utworów. Ambitnych i mocnych, które mogą nieco przytłaczać. To jedyny minus. Mocna forma i mocne teksty to ryzykowne posunięcie w muzyce. Może dlatego album ten nie odbija się echem w muzycznym przemyśle. Może jest za bardzo ambitny, za dużo w nim cierpienia. Według mnie to najlepszy album w dyskografii Lykke Li. Pełen sprzeczności, ambiwalentnych uczuć i mocnej muzyki. Prawdziwy obraz.