Gdy się ich słucha, doznaje się przypływu gigantycznej energii połączonej z nieziemskim wkurwem. Mija prawie 40 lat odkąd powstali w rodzinnym mieście Lemmy'ego, Slasha i Robbie'ego Williamsa, a nikt nie potrafi tak kapitalnie nas "szprycować" mocą jak Discharge. Album "End Of Days" to nic innego jak diagnoza, że twórcy D-beatu są w dobrej formie.
Zwiastuny pierwszego od blisko ośmiu lat studyjnego albumu Discharge urywały łeb. Po prostu. "New World Order" i "Hatebomb" są numerami z sortu, który można by wykorzystywać do napakowania kogoś energią przed bitwą albo podbudowania osłabionej samooceny. Kapitalne gitarowe riffy (gitary świetnie w paru momentach grają również na drugim planie, a i typowym, krótkim solówkom niczego odmówić nie można) i ta typowa dla D-beatu perkusja. Wszystko się zgadza i cudownie nami zamiata. Ale nie cały czas. Oprócz wspomnianych dwóch zapowiadających numerów, jest tych świetnych chwil jeszcze co najmniej kilka. "Raped And Pillaged", kompozycja tytułowa albo podszyty takim rockandrollowym, radosnym punkiem "The Terror Alert". Są też jednak i takie piosenki, które nie potrafią nas chwycić za łeb i porzucać nim w tę i we w tę. Jeff "JJ" Janiak drze się poprawnie, ale nie ma w głosie tej charyzmy, którą charakteryzował się niezapomniany Kelvin "Cal" Morris, a Anthony "Rat" Martin też chyba na jego tle prezentował się lepiej. Pasuje do kapeli, ale nie ma tego czegoś magicznego. Bracia Bones i Tezz Roberts plus Rainy Wainwright stanowią pomost łączący Discharge z początkami i dbają o to, aby wspaniałe dziedzictwo zespołu, z którego czerpali przecież chociażby Metallica i Sepultura, a dobre słowo o załodze ze Stoke-On-Trent wypowiedział kiedyś nawet sam Jimmy Page, nie zostało zbezczeszczone. Udaje im się to rzeczywiście dobrze. Symptomów zmęczenia brak.Generalnie z D-beatem jest tak, że to muzyka, która potrafi z miejsca porwać, dać poczucie drzemiącej w człowieku nadludzkiej mocy i siły do przenoszenia gór, ale jest też z nią trochę jak ze sterydami - trzeba ostrożnie, pod kontrolą i niewielkich dawkach. Muzyczne sterydy oczywiście nie owocują trwałymi zmianami na ciele i umyśle, lecz grożą znudzeniem oraz przechodzeniem nad płytą / piosenką do porządku dziennego. Na "End Of Days" jest parę takich chwil, lecz na szczęście więcej mamy momentów, które działają tak cudownie jak wspomniane "New World Order" i "Hatebomb". Jest dobrze, Proszę Państwa.