W muzyce Kula Shaker nie ma nic nowego, nic odkrywczego, a jednak wydaje się, że "K2.0" to płyta trochę lepsza niż można było się spodziewać.
Może to kwestia pewnej mody na psychodeliczne granie, w czym niemała zasługa Tame Impala, może po prostu od czasu do czasu, fajnie posłuchać kolorowych, abstrakcyjnych pomysłów Crispiana Millsa. A może nie ma co się za bardzo zastanawiać. Piątej płyty angielskiej formacji po prostu słucha się zaskakująco dobrze. Wydaje się również, że to materiał wprost stworzony na współczesne festiwale, pełen numerów, które kapitalnie sprawdzą się gdy słońce jest jeszcze wysoko, a koncerty "przeżywa się" z perspektywy kocyka na trawie.
"K2.0" to tak naprawdę stare, dobre Kula Shaker lekko odświeżone i urozmaicone. Czeka nas zestaw obowiązkowy czyli psychodeliczne, pojechane granie z orientalnymi elementami, hippisowsko-gospelowymi zaśpiewami i kosmicznymi wycieczkami. Mamy jednak też prostackie folkowe elementy ("Death of Democracy"), nieco bluesa, klasyczny gitarowy rock, pustynne klimaty ("High Noon") i country ("33 Crows"). Typowe dla kapeli "Infinite Sun", rytmiczne "Love B (with U)" czy równie dziwne, co udane orient-rock-disco "Get Right Get Ready" oraz rozbudowane dość ostre "Mountain Lifter" o jakby grunge'owym brzmieniu to najjaśniejsze punkty zestawu.
Szału nie ma. W szkole Kula Shaker dostaliby za tę płytę 3 z plusem, ewentualnie 4 z minusem jeśli ktoś ma do nich sentyment. To absolutnie przeciętna rzecz, ale z tych, które nie rozczarowują, które się sprawdzają. Muzyka, która niekoniecznie uzależnia, ale jeśli na niektóre z numerów się trafi, to cieszą. I, powtórzę, jestem przekonana, że świetnie sprawdzą się na letnich festiwalach.