Kilka generacji dzielących Iggy'ego Popa i Josha Homme'a nie ma wielkiego znaczenia, bo panowie artystycznie nadają na zbliżonych falach, a każdy z nich ma wielką charyzmę. Efekt wspólnego twórczego działania Amerykanów jest bardzo zadowalający.
Homme w minionych latach raczej nie rozczarowywał swoich fanów. Za to Iggy zaskakiwał i nie jestem do końca przekonany czy pozytywnie. Jego poetyckie, wysmakowane, delikatne wydawnictwa z ostatnich paru lat, choć z początku robiły dość dobre wrażenie, nie wytrzymywały próby czasu. Sam traktowałem je jako eksperymenty, po których Iggy w końcu wróci do ukochanego podpunkowionego rocka. Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że upływ czasu nie oszczędza także ojca chrzestnego punk rocka i chce on szukać dla siebie innych form ekspresji. Jednakże jego wizerunek scenicznego wariata, tryskającego energią, tak mocno jest we mnie zakorzeniony, że czasem dość nieśmiało liczę na coś, co przypomni mi "Raw Power" albo "Brick By Brick". Wiem, nie doczekam się. Ale doczekałem się płyty z udziałem Popa, która naprawdę mnie zaciekawiła, aczkolwiek nie zdarzyło się to od razu.
Szybkie skojarzenie, marzenie, jakie pojawiło się u mnie, kiedy wyszło na jaw, że Iggy, Josh, Dean Fertita (QOTSA i Dead Weather) i Matt Helders (Arctic Monkeys) będą pracować razem, było takie, żeby klimat i moc z dwójki QOTSA połączyć z impulsywnością i energetycznością wokalną Popa, a rezultatem będzie ognisty materiał. To byłoby jednak za proste i za oczywiste. Pop i Homme stworzyli płytę długodojrzewającą. Której słuchać trzeba wiele razy i stopniowo odkrywać smaczki, w znaczącej ilości ukryte za dość dobrze nam wszystkim znaną fasadą organicznie brzmiącego i dość refleksyjnego, bywa, że nawet sielskiego w klimacie rocka. Pobrzmiewają bluesowe echa, gospel (wspaniały "Paraguay" z niesamowitą deklamacją Iggy'ego w drugiej połowie). Chwilami jakbyśmy się cofali do popu z przełomu lat 60. i 70. albo przenosili się na soundtrack do filmu z akcją osadzoną na głębokiej amerykańskiej prowincji. Raczej nie znajdziemy tu kandydatek na radiowe przeboje, ale większość piosenek nie powinna szybko zniknąć w pomrokach pamięci, zaś takie perełki jak "Sunday" z pięknym orkiestrowym zakończeniem, sielska, lekka "Gardenia" i "Vulture" powinny wprawić niejednego słuchacza w szczery zachwyt. Choć na płycie jest lekko przesterowana gitara, nie ma w niej agresji, nadmiernej drapieżności. Gra jest oszczędna i wyważona. Tyczy się to każdego z elementów albumu, który wbrew tytułowi z depresją ani stanem po niej zupełnie mi się nie kojarzy. Prędzej z dobrą zabawą starych kumpli muzyków, którzy spotkali się po latach, aby sobie pograć dla przyjemności.
"Post Pop Depression" to płyta przede wszystkim do słuchania. Szczera i niebanalna. Z muzyką trafiającą w serce. Ale tu wielkiego zdziwienia nie ma, bo przecież została nagrana przez wybitne osobowości. Chciałbym bardzo, żeby nie był to jednorazowy wyskok.