Według Fandometrics (portal mierzy aktywność fanów w mediach społecznościowych) The 1975 są w ścisłym topie najpopularniejszych wykonawców na świecie - w zestawieniu plasują się tuż za One Direction, Beyoncé i Taylor Swift. Dlatego nie można ich lekceważyć, mimo przerysowanej stylistyki i tendencji do dramatyzowania. Po drugi longplay Anglików warto sięgnąć również dla kilku udanych numerów.
W przeciwieństwie do monochromatycznego debiutu z 2013 roku na płycie "I Like It When You Sleep, for You Are So Beautiful Yet so Unaware Of It" wszystkiego jest dużo. O wiele za dużo. Krążek trwa ponad 75 minut i wypełniają go taneczne single, nastrojowe ballady, miałkie wypełniacze, trzy interludia i reedycje utworów z pierwszej płyty. Eklektyczna jest również stylistyka, meandrująca gdzieś pomiędzy glam rockiem, new romantic, sheogaze'em, gospel, funkiem i dream popem.
Wybija się przede wszystkim singel "Love Me", garściami czerpiący z "Fame" Bowiego i ironicznie traktujący o kulcie selfie. Kiczowaty numer "UGH" - bardzo w stylu George'a Michaela u szczytu formy - jest peanem na cześć miękkich narkotyków. Zaś "The Sound" to pastisz boysbandowych hiciorów z lat 90. Matty Healy dobrze radzi sobie również w lirycznych kompozycjach. Każda ballada ma unikatowy ozdobnik, przykładowo w "If I Believe You" są to chórki gospel. Zdecydowanie wyróżnia się offowy kawałek "Somebody Else", przypominający nieco styl M83. Szkoda tylko, że najciekawsze numery nikną gdzieś w natłoku dekoracji i przerywników. Przeszkadzają także przeładowane dramatyzmem teksty.
Nowy krążek The 1975 trochę przypomina cukierkowe zegarki na rękę. Niby są szczytem pretensjonalności, a jednak chcemy wypróbować każdy smak, co do ostatniego koralika. Wystarczy podejść do niego z dystansem, dać się odurzyć słodkim melodiom i przerysowanym tekstom. W końcu ironiczna nostalgia jest teraz w cenie, a dla The 1975 jest popisowym repertuarem w menu.