Wild Nothing pochodzą z Wirginii, a brzmią, raczej jak z Manchesteru.
Amerykańska formacja wzięła, co najlepsze z brytyjskiego alternatywnego grania i przekuła na ujmujący album "Life of Pause". Wyobraźcie sobie urokliwość piosenek The Charlatans, melancholię The Smiths, metaliczne gitary The Cure, pulsację New Order. Do tego zgrabne melodie, ciepły wokal, dużo migoczących dźwięków (choć nie tylko syntetycznych), tamburyno i smutny saksofon. A wszystko, mimo całego tego bogactwa, lekkie jak piórko.Trzecia płyta Wild Nothing to smakowita mieszanka rockowych, popowych i elektronicznych rozwiązań. Muzyka świetlista, błyszcząca, ale na swój sposób organiczna, deszczowa. Z jednej strony pastelowa, z drugiej szara. Czasem dominują przesterowane gitary ("Japanese Alice", "To Know You"), kiedy indziej delikatniejsze granie ("Adore"). Bywa niespiesznie, sennie ("A Woman's Wisdom"), ale i zawadiacko ("TV Queen"). Zawsze jednak mnóstwo w tym wdzięku i subtelności, nierzadko muzycznej błogości. Ładne, przyjemne, a przy tym dość wyrafinowane.
Nie jest to coś odkrywczego, ot, czerpanie z indie rocka i indie popu, ale ze smakiem, elegancją i urokiem. "Life of Pause" to po prostu zestaw, z którym miło się spędza czas, który pozwala na chwilę zapomnienia.