Gdyby Anderson .Paak kręcił filmy, robiłyby one furorę na festiwalu Sundance.
Muzyka pochodzącego z Kalifornii rapera i wokalisty, o dziwo, jest łatwa do opisania. To wyjątkowo zgrabne połączenie hip-hopu, R&B i soulu, w raczej klasycznych odmianach. Czysto formalnie, 30-latek nie proponuje czegoś nowego, niespotykanego. Facet ma jednak niezwykły dar do mieszania i odświeżania sprawdzonych patentów. Stąd właśnie porównanie do niezależnego kina amerykańskiego, którego świątynią jest festiwal Sundance w Utah. "Malibu" to jednocześnie rzecz inteligenta, ale i przyjemna. Słychać muzyczną erudycję twórcy, lecz także jego zamiłowanie do lekkości. Jest w tym pewna głębia, emocje, acz czas na zabawę również. Trochę to granie niezależne, niemniej przystępne, bez artystowskiego zadęcia.
Materiał ma miłe, ciepłe brzmienie, z miejscem i na rytmiczne igraszki, i na śliczne harmonie, oldschoolowe śpiewanie ("Put Me Thru"). Jest funk i groove w kosmicznej poświacie (kapitalne "Am I Wrong" z udziałem ScHoolboya Q). Pojawiają się rockowe/bluesowe gitary ("The Season / Carry Me"), eleganckie dęciaki ("The Bird") oraz pulsujące basowe dźwięki ("Come Down"). Mamy zarówno iście pościelowe ballady ("Silicon Valley"), jak i bardziej surowe, rapowe wstawki ("Room in Here" z The Game'em).
Wyobraźcie sobie weselszego D'Angelo, mniej gorzkiego Kendricka Lamara i wyluzowanego Kanye Westa z dawnych czasów. Tak mniej więcej prezentuje się Anderson .Paak i jego "Malibu".