Panic! at the Disco włożyli błyszczące garnitury i ładnie zaczesali włosy na brylantynę. Poza tym jednak nic się nie zmienili. Takie wnioski należy wyciągnąć po wysłuchaniu "Death of a Bachelor".
Kto dotąd nie polubił Amerykanów, na pewno nie zmieni zdania. Ich muzyka jest głośna, histeryczna, do bólu eklektyczna. Wokalista wchodzi na naprawdę wysokie rejestry, a reszta kolegów bezczelnie miesza różne odmiany rocka, popu, hip-hopu. Bez jakiegoś większego wyczucia, bez próby stworzenia czegoś wyjątkowego. Ma być przede wszystkim efektownie o ile nie efekciarsko. Tym razem do tego swojego wielokolorowego tygielka dorzucili dźwięki rodem z Las Vegas, a Brendon Urie próbuje chwilami być Frankiem Sinatrą a przynajmniej rozbrykanym, figlarnym i zawadiackim Michaelem Bublé.Dostajemy więc wysokooktanowy rock-pop ("Victorious") i oldschoolową quasiballadę "Death of a Bachelor", a także wodewilowy a jednocześnie rockowo rozpędzony "Crazy=Genius" czy pełen blichtru, fajerwerków i muzycznego confetti "Hallelujah". Niezmiennie mamy refreny z zaraźliwym "oOoOoO" ("The Good, the Bad and the Dirty") i piosenki w rytmie idealnym do tańczenia/skakania ("Golden Days"). Nie brakuje gitar, które czasem nerwowo a czasem całkiem solidnie zahuczą, pohałasują. Jednocześnie sporo tu metalicznych, syntetycznych dźwięków, a wszystko mniej lub bardziej obsypane brokatem i przy huku fajerwerków.
Piąty album Panic! at the Disco wydaje się najbardziej krzykliwy, szalony i kolorowy w dotychczasowym dorobku. Takie nieślubne dziecko Katy Perry i The Killers po przedawkowaniu napojów energetyzujących i lizaków.