Czasami człowiek musi, inaczej się udusi, głosi klasyczna piosenka. Devin Townsend do porzucenia na jakiś czas metalowego teatru, jaki ostatnio zdarzało mu się tworzyć, przymierzał się parę lat. W końcu to zrobił. Efekt jest ciekawy, choć niekoniecznie powalający.
Czasami człowiek musi, inaczej się udusi, głosi klasyczna piosenka. Devin Townsend do porzucenia na jakiś czas metalowego teatru, jaki ostatnio zdarzało mu się tworzyć, przymierzał się parę lat. W końcu to zrobił. Efekt jest ciekawy, choć niekoniecznie powalający.Dla każdego, kto trochę bardziej zapoznał się z dorobkiem Kanadyjczyka jest jasne, że atmosferyczne granie nie jest dla niego żadną nowością. Lżejsze piosenki tworzył lata temu. Ale tu Devin prezentuje się wyłącznie w łagodnym wcieleniu, wsparty przez Ché Aimee Dorval. Utalentowaną wokalistkę, którą zdążyli się zachwycić menedżerowie i producenci kalibru Davida Fostera i Andrew Loog Oldhama. Ché Aimee miała szansę walczyć w mainstreamie, do tego w Los Angeles. Zrezygnowała. Wolała pozostać niezależna. Szacunek. Dodajmy, że Townsend skorzystał też z talentu flecistki Kat Epple i szwedzkiego perkusisty Mortena Agrena. Na płycie słychać także saksofon Jorgena Munkeby, lidera Shining.
Devin Townsend przymierzał się do pokazania się z łagodnej strony jako Casualties Of Cool od paru lat. Pomogli trochę fani przez akcję crowdfundingową. Co dostali za swoje pieniądzen Wyobraźcie sobie oldschoolowe country z domieszką bluesa i folku, zmieszane z klimatami progresywnymi, twórczością Enyi, elektronicznie namalowaną przestrzenią, dużym echem na wokalu oraz dźwiękami naśladującymi, między innymi, odgłosy przyrody. Kanadyjczyk deklarował, że płyta Casualties Of Cool będzie dziełem koncepcyjnym i dźwięki doskonale pomagają zwizualizować sobie kogoś, kto pokonuje kosmiczne przestrzenie w swojej peregrynacji (to właśnie robi bohater opowieści). Album powoli płynie w tempie dość jednostajnym i niemal wyłącznie na jednym poziomie emocjonalnym. Prawie żadnego przyspieszenia, spiętrzenia, zagęszczenia atmosfery. Townsend subtelnie uderza w gitarę, czasem śpiewa, jego artystyczna partnerka także dość oszczędnie, z wyczuciem i elegancją używa głosu. Nie ma większych zaskoczeń, fajerwerków aranżacyjnych. Może poza "The Bridge", zdecydowanie wybijającym się utworze na płycie, w którym pojawia się ciekawy orientalny motyw i chór (autentyczny, 50-osobowy chór ze Szwecji) oraz większa moc uderzenia.
Pożenienie Johnny'ego Casha, Enyi, ilustracyjnego progresu, to na pewno ciekawy koncept. Dobrze przy "Casualties Of Cool" się odpoczywa, lecz ta muzyka nie ma w sobie tego zaraźliwego bakcyla, nie porywa, nie trzyma mocno w objęciach. Może gdyby album nie trwał w wersji podstawowej ponad 70 minut, tylko najwyżej 40, muzyka byłaby bardziej przekonująca, konkretna. A tak mamy ciekawostkę, która na pewno na chwilę nas przy sobie zatrzyma. Lecz mam wątpliwości, czy zostanie z nami na długo.