Zespół Henry David's Gun dał w styczniu w Cafe Szafe w Krakowie niesamowity koncert.
Potem muzycy opowiedzieli m.in. o występach na żywo, podróżowaniu, debiutanckiej płycie i muzyce, którą tworzą.
Kim jest zespół Henry David's Gun?
Wawrzyniec: To trio, które finalnie ukonstytuowało się niecałe dwa lata temu. Jestem pomysłodawcą tego zespołu. Początkowo miałem zamysł stworzenia czegoś w rodzaju singer-songwriter, jednak szybko zrozumiałem, że chciałbym to zrobić z innymi muzykami. Brakowało mi fajnych aranżacji, więc zacząłem szukać ludzi. To się nie udawało do czasu, gdy spotkałem chłopaków. Pierwszą próbę mieliśmy w wiejskim domku. Było super. Od tamtego czasu jeździmy po Polsce i gramy razem koncerty.
Jak to się stało, że akurat wy się spotkaliście. Był to przypadek czy może cel zamierzony?
Wawrzyniec: Pół na pół. Każdy z nas znał się ze sobą z pewnych kręgów. Stwierdziliśmy, że razem spróbujmy. Okazało się, że to była słuszna decyzja.
Bardzo dobrze się stało, ponieważ brzmicie rewelacyjnie i mam nadzieję, że będzie więcej takich projektów.
Wawrzyniec: My mamy nadzieję, że nie; wtedy będziemy oryginalni i niepowtarzalni (śmiech).
Zespół ten można traktować jako projekt, gdyż wcześniej byłeś założycielem zespołu Letters From Silence.
Wawrzyniec: Grupa ta znowu działa, natomiast w przypadku Henry David’s Gun można użyć określenia „projekt” jako synonim słowa zespół. To nie jest tymczasowe, a raczej coś co chcielibyśmy robić wspólnie do końca życia. Zobaczymy czy kiedyś nasze drogi się nie rozejdą. W tej chwili nic na to nie wskazuje.
Oznacza to, że bardzo dobrze się wam ze sobą współpracuje.
Wawrzyniec: Nie tylko współpracuje, ale i przebywa, jeździ oraz podróżuje. Większość czasu spędzamy jednak poza sceną i to jest bardzo ważne, aby na tym poziome dobrze się rozumieć i mieć wspólne cele.
Jaki zatem jest wasz wspólny cel?
Wawrzyniec: To jest trudne pytanie. Gdybyś zapytał każdego z nas, to każdy powiedziałby coś innego. Ale myślę, że byłaby w tym wszystkim część wspólna. W moim odczuciu jest to przede wszystkim podróżowanie, granie muzyki w ciekawych, kameralnych miejscach, poznawanie ludzi i nowych miejsc. Muzyka jest w tym momencie czymś, co nam daje taką możliwość.
Maciek: Co nie zmienia faktu, że dużym festiwalem nie pogardzimy. Jeżeli ktoś nas na taki zaprosi, to bardzo chętnie weźmiemy udział (śmiech).
Michał: Staramy się nie traktować muzyki ilościowo, tzn. nie przeliczamy tego, co robimy na to ile osób przyjdzie na koncert. Podam taki ciekawy przykład, który także był przedmiotem naszych długich dyskusji w czasie podróży. Mianowice na jeden z naszych koncertów przyszło zaledwie dziesięć osób do bardzo dużego klubu. Początkowo byliśmy bardzo załamani, gdyż graliśmy w całkiem sporym mieście, a na nasz koncert przyszła zaledwie garstka ludzi. Okazało się jednak, że tak tę niewielką publikę porwaliśmy, że każda z tych osób po koncercie kupiła naszą płytę. Było to niezwykle miłe. Później zastanawialiśmy się, czy nie osiągnęliśmy w tym momencie pełnego sukcesu, skoro dotarliśmy do stu procent osób, które słuchały nas na koncercie. Myślę, że to jest sedno naszego myślenia o muzyce, naszego podróżowania po Polsce: aby dotrzeć nawet do kilku osób, które powiedzą „Tak to jest fajne. Super że chłopaki jeżdżą, robią muzykę, świetnie, że jest taki zespół w Polsce”.
Przede wszystkim to się ceni, ponieważ ludzie kupują waszą muzykę. Nie sprzedajecie siebie w inny sposób. Mamy jednak społeczeństwo obrazkowe, gdzie słuchacze zwracają również uwagę na oprawę wizualną, a jest to miłe, iż w waszym przypadku muzyka jest na pierwszym – właściwym miejscu. Jakie waszym zdaniem płyną korzyści z muzykowania domowego i kameralnego, gdyż w takich koncertach bierzecie głównie udział?
Wawrzyniec: Nic nowego nie powiem. Dla mnie jest to przede wszystkim możliwość spotykania ludzi i bezpośredniego kontaktu z nimi. Kiedy gramy w dużym klubie, mamy scenę wyniesioną na dwa metry wzwyż, nie ma możliwości nawiązania bezpośredniego kontaktu. Kiedy ktoś krzyknie z sali to tego prawdopodobnie nie słychać, a później gdy schodzimy na backstage ludzie właściwe rozchodzą się, bo nie wiedzą, że do nich wyjdziemy. Na domówce można powiedzieć „Słuchajcie, zaraz kończymy koncert, więc porozmawiamy”. Faktycznie to się dzieje i te rozmowy są. Śmiało możemy powiedzieć, że jesteśmy pozytywistami. Pracujemy oddolnie i mamy świadomość tego, że nie liczymy na jakiś talent show i drogę na skróty (nagle gdzieś wystąpimy i rzesze będą nas wielbić). Bardziej przyświeca nam to, aby powoli wyrabiać sobie grono słuchaczy. W sposób paradoksalny okazuje się to bardziej skuteczne. Tak jak Michał powiedział: jeżeli jest dziesięć osób i do nich naprawdę trafisz, to te dziesięć osób ma dziesięciu znajomych i jeżeli ten koncert zrobił na nich wrażenie, to na pewno o tym powiedzą. Jeżeli koncert jest byle jaki, to może przyjść pięćdziesiąt osób, które wyjdą i zapomną. Dlatego wierzymy w taką oddolną inicjatywę.
Maciek: Dobrym przykładem na to o czym Wawrzyniec mówi jest dzisiejszy koncert. W Cafe Szafe graliśmy już kilka razy. Na pierwszym koncercie też zagraliśmy dla garstki ludzi. Kiedy dziś przyszła do nas organizatorka i powiedziała, że trzeba otworzyć klub na oścież, ponieważ ludzie nie mieszczą się na sali, to nam pootwierały się oczy. Byliśmy mega pozytywnie zaskoczeni. Jest nam bardzo miło wracać do miejsca, które lubimy i które obdarzyło nas takim zaufaniem. Jest tu bardziej rodzinnie, bo przyjeżdżasz witasz się z ludźmi, którzy tak samo są pozytywnie nastawieni do tego co robimy i nagle masz świadomość „ok, to będzie super koncert nawet jeżeli przyjdzie dziesięć osób”. Nagle jest pełen klub. I to jest super.
Wawrzyniec: Mamy poczucie, że własną pracą do tego doszliśmy. Od tych dwudziestu osób zrobiło się tyle, ile widziałeś dzisiaj. To nie jest wynik przesadnej promocji, chociaż przywiązujemy do tego wagę, gdyż chcemy dotrzeć do wielu osób.
Macie sentyment do tego miejsca?
Wawrzyniec: Na pewno, ponieważ przyjechaliśmy tutaj podczas pierwszej trasy (były to nasze pierwsze wyjazdy koncertowe). To miłe wracać do miejsc, w których dobrze się czujemy, znamy się z obsługą i ludźmi z którymi wszystko załatwiamy. Jeśli gramy w Krakowie to zwykle w Cafe Szafe. Ostatnio graliśmy w Żaczku, ale był to mały festiwal. Wiosną wystąpimy w Magazynie Kultury na Kazimierzu.
W czyjej kwestii leży organizacja koncertów? Macie menedżera, czy w przypadku koncertów kameralnych musicie radzić sobie sami?
Michał: Tutaj wspomaga nas najdoskonalszy mózg w Polsce, jakiego znamy od tych spraw, czyli Bartek „Borówka” Borowicz ze swoją agencją koncertową Borówka Music. Specjalizuje się w wyszukiwaniu klimatycznych miejsc i organizowaniem koncertów typu singer-songwriter, czy też takiej muzyki, jaką gramy. Zajmuje się także docieraniem do ludzi, którzy rzeczywiście takie koncerty chcą zrobić, ale nie po to, aby przełożyć to na zysk bezpośredni, czy też na sławę, ale po to żeby w swoim miejscu, w swoim klubie, knajpie, czy też domu zorganizować bardzo fajny koncert. Bartek jest w tym mistrzem i dobrze się nam z nim współpracuje.
Wawrzyniec: Kiedy powie, że w danym miejscu jest fajnie to wiemy, że tak będzie. Poza tym przyświeca mu ta sama idea co nam, czyli oddolne działanie. Nie idziemy w ilość, ale w jakość. Polecamy także jego innych artystów z borówkowej „stajni” (jak to mówimy) np. Sashę Boole. To bardzo fajna muzyka.
Koncertujecie również poza granicami kraju. Czy możecie już stwierdzić, czym różni się publiczność zagraniczna od rodzimej? Jak reagują na wasza muzykę?
Michał: Nie mamy jeszcze na tyle dużo doświadczenia, żeby na podstawie koncertów zagranych za granicą coś na ten temat powiedzieć. Natomiast wydaje mi się, że nasza muzyka jest na tyle uniwersalna, że tak samo dotrze do publiczności polskiej jak i przykładowo niemieckiej. W marcu gramy nasz pierwszy koncert w tym kraju. Sprawdzimy to. Graliśmy koncert w Brnie w Czechach i też mieliśmy tam okazję porozmawiać z ciekawymi. Myślę, że nasza muzyka jest w stanie dotrzeć do wszystkich bez względu na ich narodowość.
Maciek: Naszymi utworami nie karmi słuchacza żadne popularne radio, bo to nie jest pop. Dlatego jeśli ktoś słucha takiej muzyki, zagłębia się w nią, to myślę, że tak samo trafi ona do Polaka i obcokrajowca. Mieliśmy słuchaczy z innych krajów na kilku koncertach w Polsce. Nawet dzisiaj odebrałem bardzo miły komentarz od koleżanki spotkanej przypadkowo na dworze. Kiedy dowiedziała się, że tu gramy i gdy włączyła nas na youtube to myślała, że przyjeżdżają Brytyjczycy ; po prostu, że to nie jest z Polski. Są ludzie, którzy się dziwią i są zaskoczeni, kiedy włączają naszą muzykę albo przychodząc na koncert zaczynamy do nich mówić po polsku. Uważam, że to jest super.
Wawrzyniec: W Polsce do niedawna było jeszcze tak (nie wiem czy nadal tak jest), że kiedy ktoś zaprosił kapelę z zagranicy to było wielkie „wow”. Ale w czym polscy artyści są gorsi od zagranicznych? Przykład Sashy Boole z Ukrainy. Nasz menedżer mówił, że w tamtych stronach jest podobnie tzn. jeżeli Sasha przyjeżdża tutaj, to na Ukrainie jest takie poczucie: „wow, ty byłeś w Polsce”. U nas też tak jest, kiedy wyjeżdżamy za granicę. Myślę, że dużej bariery nie ma. Jesteśmy Europejczykami. Ta muzyka może trafić do ludzi. Krakowska publiczność jest zupełnie inna niż wrocławska, jeszcze inna niż warszawska czy gdańska. Jestem strasznie ciekawy, jaka jest publiczność niemiecka i to również zależy od miasta i miejsca, gdzie odbywa się koncert. Plusem jest również to, że śpiewamy po angielsku, chociaż w Polsce najczęściej jest pytanie po koncercie: „ale chociaż jeden utwór po polsku?”. W kontekście tego, o co pytasz, jak nasza muzyka zostanie przyjęta na zachodzie, to ma ona o wiele większe szanse, aby dotrzeć do słuchaczy jeśli śpiewamy w języku uniwersalnym.
Jak przebiegały prace nad debiutancką płytą „Over the fence… and far away”? Album rodził się w wielkich bólach, czy raczej wszystko przebiegło gładko?
Wawrzyniec: Traktowałem to jak super wakacje pełne pracy. Mieliśmy pewien plan, którego staraliśmy się trzymać. Niestety nie mogliśmy w domku na wsi siedzieć tak długo, jakbyśmy chcieli. Zamknęliśmy się tam w trójkę, więc nie było sytuacji, że nagle ktoś totalnie odpływał, spotykał się z kimś albo musiał coś załatwić na mieście. Cały czas byliśmy w przestrzeni, która jest odseparowana od wielkomiejskiego życia.
Maciek: Telefony powyłączane.
Wawrzyniec: Tak. Wszystkim powiedzieliśmy, że wyjeżdżamy, więc wiedzieli o tym, że nie odpowiemy. Było to naprawdę fajne, ponieważ w tworzeniu muzyki często jest tak, że spotykasz się w sali prób i wiesz, że próba ta trwa do określonej godziny. Kiedy zaczynasz nagle łapać „flow”, łapiesz pana Boga za nogi, to nagle się okazuje, że trzeba już kończyć. Kompozycja „Mandala Song” powstała tak, że nie mieliśmy kompletnie pomysłu na ten utwór.
Maciek: Szukaliśmy filmów w internecie (śmiech).
Wawrzyniec: Nie wiedzieliśmy, z której strony ugryźć ten utwór. Wpadliśmy w totalną „śmiechawę”. Z tej głupawki wyszedł nagle pewien motyw i skończyliśmy utwór około czwartej w nocy.
Maciek: Wtedy padło to słowo: Zrobimy to!
Wawrzyniec: To się samo potoczyło i bardzo miło wspominam ten czas. Więcej sprzeczek mamy w trakcie trwania trasy, kiedy śpieszymy się, bo musimy dojechać na koncert i zrobić próbę.
Maciek: I rozmawiamy o polityce (śmiech).
Michał: Dla mnie takie najważniejsze słowo, które kojarzy się z tą płytą i pracami nad nią to „autentyczność”. Brak udawania i brak sposobu myślenia, który być może towarzyszy wielu muzykom, a mianowicie jak to zrobić, aby muzyka się spodobała wielu ludziom, jak podbić masy, jak zdobyć serca tłumu. Myśleliśmy raczej pod tym kątem, jak wyrazić najlepiej siebie w taki sposób, żeby inni nas zrozumieli oraz jak zrobić coś z czego będziemy zadowoleni. Dodatkowo to musiało być wyrazem naszych uczuć, emocji, spojrzenia na świat ze wszystkimi elementami naszych trzech światopoglądów, które się tutaj miksują i tworzą wspólną całość. To jest autentyczny album.
Macie ulubioną piosenkę na albumie „Over the fence… and far away”, z którą wiąże się może ciekawa historia?
Wawrzyniec: Jest to opowiadanie od kuchni, jak wyglądał proces nagrywania jednego z utworów, na którym Michał gra na banjo. Podchodziliśmy do nagrywania wielokrotnie. Przede wszystkim szukaliśmy dobrego brzmienia i dobrego pomieszczenia. W starowiejskim domu mieliśmy dwie izby i łazienkę, w której jest wanna. Okazało się, że najlepiej ten instrument brzmi tam, gdzie jest ta wanna. Kiedy już nagrywaliśmy partię, a podchodziliśmy to tego kilka razy, to po wyjściu kiedy Michał naprawdę zagrał świetnie (nie wierzyłem, że w takim tempie uda mu się tak szybko zagrać na banjo) wyłapaliśmy odgłos przy jednej z partii, kiedy udało się ją zarejestrować idealnie i powiedzieliśmy: „mamy to”. Złapaliśmy tę partię. Jest to wreszcie właściwe ujęcie, partia życia. Nagle usłyszeliśmy zarejestrowane klepanie. Szukaliśmy sprzętowych problemów, jednak okazało się, że Michał który lubi chodzić boso wyklepywał sobie rytm o linoleum i partię życia musieliśmy powtórzyć bez klepania bosą stopą o podłogę.
Obawiacie się czasami, że na koncercie coś nie wyjdzie? Jest to muzyka grana na żywo bez elektroniki, gdzie wszystko jest na wierzchu.
Michał. Myślę, że w przypadku elektroniki byłoby trudniej zakryć pewne niedociągnięcie, ponieważ strasznie byśmy się stresowali, że padnie nam twardy dysk, coś się rozwali, nie będzie prądu, a w przypadku kiedy gramy sami i to wychodzi z naszych rąk, umysłów to myślę, że jesteśmy tego pewni. Są lepsze i gorsze wykonania. Ale po tylu koncertach i próbach znajdujemy się w różnych sytuacjach.
Wawrzyniec: Czasami zawodzi sprzęt, przerywa kabel, ale jest to paradoksalnie najciekawsze. Kojarzę to z występem aktora na scenie. Może on zapomnieć tekstu, ale często prowadzi ten tekst zupełnie inaczej, ponieważ może. Tworzy na bieżąco coś nowego i my robimy coś podobnego, dlatego każdy koncert jest inny. Paradoksalnie te niedoskonałości mogą się okazać najdoskonalsze – nie chcę być komputerem.
Maciek: Ludzie chodzą na koncerty, po to aby posłuchać fajnej muzyki. Gdy artysta „wysypie się”, to nigdzie indziej tego nie zobaczysz. Na płycie też tego nie usłyszysz. Idąc na koncert zawsze patrzą i czekam, aż ktoś się „wysypie”, ponieważ wtedy przychodzi myśl, jak z tego wybrnie (śmiech). Wykonawcy stoją na dużych scenach i potrafią się „wysypać”. Jesteśmy ludźmi. Przydepczesz sobie sznurówkę, zaczepisz się o coś. Miałem taką sytuację, kiedy swego czasu nosiłem bransoletki. Oparłem sobie rękę o dzwonki chromatyczne (cymbałki), wtedy się zahaczyłem. Nagle dochodzi do pewnej partii, w której trzeba grać, a ja nie mogę odpiąć się od cymbałek. Szczęśliwie się udało, ale wyobrażam sobie, kiedy to ja siedzę „na publice” i patrzę na gościa, który nerwowo zaczyna wypinać się z jakiegoś instrumentu.
Jest dreszczyk emocji.
Maciek: No risk no fun.
Wasze plany na przyszłość poza koncertowaniem?
Wawrzyniec: Jesteśmy na etapie, kiedy nagraliśmy płytę i chcemy te utwory zaprezentować ludziom. To jest nasz główny plan, natomiast powoli rodzą się nowe motywy. To daje niesamowitą frajdę, że możemy grać coś nowego.
Bardzo dziękuję za rozmowę.