VI Międzynarodowy Festiwal Ambientalny - RELACJA

Sebastian Rogalski
Sebastian Rogalski
Kategoria muzyka · 3 grudnia 2015

 

W weekend 27-28 listopada we wrocławskim klubie Firlej miała miejsce kolejna edycja Międzynarodowego Festiwalu Ambientalnego. Ideą organizowanego od 2008 r. wydarzenia jest, jak możemy dowiedzieć się z oficjalnej strony, „prezentacja sztuki, która wymaga od widza pełnego zaangażowania emocjonalnego i umysłowego”. Nie da się ukryć, że również plenery otaczające klub pomagały w percepcji tak dystopijnie futurystycznej muzyki – w połowie przedwojenna, w połowie żelbetowa zabudowa wraz z ruchliwą ulicą Grabiszyńską były świetną przestrzenią do zbudowania odpowiedniego klimatu przed całym eventem.

 

Kolejne występy z pewnością były wymagające, zarówno dla artystów – w końcu ambient to muzyka bardzo stechnicyzowana, ściśle uzależniona od środowiska czterech ścian studia, raczej nieprzeznaczona do grania na żywo – jak i słuchaczy, zalegających pokotem podłogę w dusznej sali. Organizatorzy zaaranżowali przestrzeń tak, aby ambientu doznawać na siedząco-leżąco, czy to na przygotowanych poduszkach i leżakach, czy też na własnym wyposażeniu w rodzaju kurtek podłożonych pod głowy. Wszystko przypominało nocne spotkanie przy leśnym ognisku; płomień jednak nie ogrzewał, przez większość czasu był lodowato zimny, z rzadka tylko wybuchał nagromadzonymi podczas poszczególnych występów emocjami. Przy tym trzeba dodać, że przedarcie się do wyjścia w zerowym oświetleniu, manewrując pomiędzy leżącą masą ciał, stanowiło nie lada wyzwanie.

 

DZIEŃ 1.

 

Festiwal rozpoczął się dokładnie o 20:08 koncertem związanego z wytwórnią BDTA katowiczanina Odmieńca, który na scenie pojawił się jedynie z gitarą, pod stopami mając obsługiwany na bieżąco pedalboard. Jego quasi-shoegaze, w połowie aranżowany, w połowie chyba improwizowany, był odrealnionym, bardzo intuicyjnym pokazem tego, co gitarzysta wyposażony w efekty może zrobić z pojedynczą gitarą. Przepiękne, melancholijne riffy, na które nakładane były kolejne warstwy melodii nierzadko przeradzały się w drone’owe dudnienie, tworzyły wrażenie jednego, godzinnego utworu; konstrukcyjnie cały występ bardziej przypominał didżejski set niż gitarowy recital. Dodatkowo napięcie budowała fantastyczna wizualizacja w tle, składająca się z nieustannie mutującego pojedynczego okręgu, który raz przypominał wciągającą słuchaczy spiralę, innym razem metamorfującą się w motyla dżdżownicę.

 

Po dwudziestominutowej przerwie scenę zajęła reprezentująca label Bôłt Tekla Mrozowicka, znana jako Cétieu. Jej występ był o wiele spokojniejszy, zgaszony, i to w dosłownym sensie – przez równą godzinę wszystkie światła były wyłączone, muzyka płynęła w całkowitych ciemnościach, co wywoływało całkiem ciekawe wrażenie, zwłaszcza że było teraz o wiele więcej białego szumu. Melodii prawie całkiem brak, Cétieu skupiła się na malowaniu bardzo gęstych pejzaży, z rzadka tylko inkrustowanych rozmytymi uderzeniami syntetycznego pianina. Zarazem dźwięki dużo bardziej niż u Odmieńca przypominały klasyczny dark-ambient, niepozbawiony jednak pewnej lekkości, chciałoby się nawet rzec pogodności – cały koncert byłby niezłym soundtrackiem do filmu o udanej wyprawie na Plutona. Nie znaczy to jednak, że było cicho i spokojnie, bowiem zagęszczenie hałasu w niektórych momentach wywoływało całkiem ostry ból w bębenkach. Szybko jednak Cétieu uspokajała sytuację dzięki śpiewającym unisono międzygalaktycznym chórom gregoriańskim, co nadawało całości zgoła sakralny wyraz.

 

Reflektory oślepiły zatopioną w medytacji publiczność, a po krótkim antrakcie na deskach Firleja niepostrzeżenie pojawił się Aidan Baker, gitarzysta, flecista, poeta, do tego okazjonalny współpracownik Swans i The Jesus Lizard. Od tyłu oświetlał go delikatny reflektor, a za tło miał wizualizację przypominającą w równym stopniu rafę koralową, co pogiętą folię. Zaczął od jednostajnego drone’u, po którym nie wiadomo było, czego się spodziewać – miało się wrażenie, że w każdej chwili utwór może wybuchnąć jednym uderzeniem piórka w gitarę. Tu słuchaczy czekała niespodzianka – drone nie był puszczony „z taśmy”, a był dźwiękiem wydobywanym ze strun, pozornie wcale przez Bakera niedotykanych. Dźwięk ten był jednak doszczętnie zdeformowany obsługiwanymi na żywo przez stojącego na scenie muzyka efektami; trudno było doszukać się w jednostajnym buczeniu choćby jednego śladu gitarowego brzmienia. W końcu, spomiędzy kłębów dymu spowijających salę, wydobywa się nieśmiały przester, który zaczyna coraz bardziej zawłaszczać przestrzeń. Nigdy jednak nie dane mu będzie wybrzmieć, ponieważ zostaje zdominowany kolejnymi zmianami w głównej melodii. Po tym następuje wyjście z krainy arytmii. Baker wprowadza jednostajny motyw, dużo bardziej niż wcześniejsze dźwięki przypominający klasyczne gitarowe granie – to na ten moment wszyscy czekali od początku. Wrażenie jest spore: za pomocą loopera artysta na żywo tworzy mroczny podkład dla wyświetlanych w tle ruchów tektonicznych lodowców, a dodatkowe wrażenie budują trudne do opisania, skomplikowane operacje na gryfie instrumentu. Na koniec muzyk chwycił za smyczek – trącane nim struny, w połączeniu z falą efektów wydały brzmienie podobne do didjeridoo. Wtedy dopiero kompozycja była kompletna i wybrzmiała z pełną mocą, wsparta dodatko potężnym basowym łupnięciem. Kiedy w kolumnach coś chrupnęło i prawie wysiadł prąd, występ się skończył. Czy było to zaplanowane zakończenie? To jedna z tajemnic tegorocznej edycji.

 

Koncert Bakera był najbardziej statycznym wydarzeniem Festiwalu, prawdziwym wyzwaniem dla cierpliwości słuchacza. W mojej opinii to wielki plus, pozwalający na skupienie się nad fakturą samego dźwięku (który był tu znakomity), choć niektórzy z moich rozmówców narzekali na to, że przez 45 minut nic się nie działo i było nudno. Tę rzekomą nudę z nawiązką wynagrodził im ostatni występ pierwszego dnia festiwalu: Ulrich Schnauss występujący razem z odpowiedzialną za wizualizację Nat Urazmetovą. Skupieni nad stołem mikserskim (poza dużych rozmiarów mikserem był na nim macintosh z odpalonym Abletonem, klawiatura sterująca i syntezator nieokreślonej marki) zafundowali publiczności ożywczy łyk powietrza po trzygodzinnym nurkowaniu. Ich muzyka była zupełnie inna w porównaniu do reszty gości, bardzo dynamiczna i dużo bardziej przystępna dzięki oparciu, jakie dawały wyraziste beaty. Cała sala zaczęła bujać się do brzmień zawdzięczających tyle samo Boards of Canada, Orbital i izraelskiemu goa-transowi; set (to najodpowiedniejsze tu słowo) w końcówce zawędrował nawet w rejony neurofunkowe. Wielka szkoda, że nie było jak tańczyć... Pierwszy dzień Festiwalu skończył się zatem konkretną wiksą – co z tego, że na siedząco.

 

DZIEŃ 2.

 

Wchodzących do sali słuchaczy wita przede wszystkim o wiele żywszy niż wczoraj „wystrój”: w tle sceny majaczy logo Festiwalu, reflektory mienią się zielono i czerwono, a na deskach stoi wielki fortepian, na którym ustawiono macintosha i mikser. Za instrumentem ustawia się warszawiak ukryty pod pseudonimem Lights Dim, wyposażony w przewieszoną przez ramię gitarę. Sam koncert zaczyna się również o wiele dynamiczniej niż ubiegłego dnia: z początku samotna, odrealniona gitara po niedługim czasie zostaje wspartą regularną (4x4) twardą stopą, do których dochodzą trzaskające perkusjonalia sugerujące powiązania z berlińskim minimalem. Drugi utwór rozpoczyna się fortepianem ogrywanym na żywo, wspartym w tle szumem deszczowej ulicy –wszystko bardzo przypomina „Aisatsanę” z ostatniego albumu Aphex Twina. Melancholijny nastrój kontynuuje następna kompozycja, gdzie przetworzone dźwięki wydobywane z gitary brzmią jak koncert smyczkowy. Następnie LD ożywia publikę połączeniem wyrazistych beatów z harmoniami przywołującymi na myśl dokonania Nicolasa Jaara. Naprzemiennie ogrywane są fortepian, mikser, gitara, macintosh i kostki na podłodze. Cały występ kończy się ciężką jak tłusta gąsienica perkusją, na której opartych jest kilka akordów, delikatnie sunących po nieprzyjaznej powierzchni sekcji.

 

O ile wprowadzenie tego dnia było mimo wszystko delikatne w wyrazie, tak początek drugiego koncertu zwiastował bardziej nieprzyjazne klimaty. Narastający z każdą sekundą noise generowany przez berlińczyka Hior Chronic zapowiadał podróż w inne, pokryte gęstym śniegiem „północne” rejony. Godzinny utwór (niemożliwe było teraz rozróżnienie poszczególnych części występu) okazał się symfonią na przestery i zakłócenia, z rzadka tylko podbite tonami granym na żywo pianina. Mimo to całość mogłaby być niezłym podkładem do tai-chi – statyczna, momentami monotonna muzyka, zbudowana na kilku(nastu) warstwach szumu okazała się paradoksalnie relaksująca; spora część publiczności ułożyła się na podłodze Firleja, kontemplując klimat w pozycji horyzontalnej.

 

Wchodzący po HC Scott Morgan vel Loscil zaczął dynamicznie, lecz był to tylko wstęp do bardzo statycznego środka. „Nokturny” Kanadyjczyka były jednak, w porównaniu do kompozycji  poprzednika, o wiele bardziej dramatyczne, ekspresyjne. Emocje przekazywane w muzyce nie były teraz tłamszone w takim stopniu, jak u wcześniejszych artystów. Gdy nagromadzona energia w końcówce sięgnęła zenitu, z sali odezwały się pojedyncze okrzyki uznania. Mimo formy, jaką te przybrały, zupełnie nieodpowiedniej w stosunku do panującego na sali klimatu (manieczkowe „Łuu! Jedziemy!”), głośne zachwyty były jak najbardziej uzasadnione. Występ Loscila był jednym z najlepszych koncertów Festiwalu, idealnie wypośrodkowanym pomiędzy typowo ambientalną medytacją a dynamicznym pobudzaniem, niepozbawiony zarazem „zwrotów akcji” w postaci delikatnie wprowadzanych w miks pociętych wokali czy bijących nagle z głośników fal ostrego hałasu.

 

Festiwal zamykał występ Uwe Zahna, nagrywającego pod pseudonimem Arovane. Swoją godzinę berlińczyk wykorzystał w bardzo śmiały, bezkompromisowy sposób. O ile wcześnie fałdy noise’u były mniej lub bardziej wygładzone, tak teraz stały się napastliwie charczące. Już od samego początku byliśmy raczeni zdartymi drone’ami, z każdą sekundą zwiększającymi swoją objętość. Był to jednak tylko wstęp. Dźwiękowa masakra przerodziła się bowiem w deszcz drobnych lodowych opiłków, do których za moment, po dwóch brutalnych, ale pogodnych basowych tąpnięciach został dodany wyrazisty hi-hat w tempie około 125 bpm. Wszystko to złożyło się w przepiękną kompozycję, którą dodatkowo wzbogacił zapętlony ptasi tryl. Idylla nie miała jednak trwać długo – po chwili walcowaty drone wraca ze zdwojoną siłą. Tu niespodzianka – Zahn znienacka opatrzył hałas suchym perkusyjnym loopem, który amorficznym scape’om dał bardzo wyrazistą strukturę. W końcówce pierwszy plan zajęły pojedyncze, głębokie i zdecydowane uderzenia pianina, podczas gdy dalsze szeregi kompozycji rozrywał przetworzony, ciągły dźwięk piłowania (czy też wiertarki), który zamykał tak koncert, jak i cały występ.

 

Festiwal Ambientalny z pewnością nie jest wydarzeniem, które przypadnie do gustu każdemu. Osiem godziy siedzenia na twardej podłodze w dusznej sali poświęconych na wsłuchiwanie się w bardziej dźwięki (nierzadko ostre i nieprzyjemne) niż muzykę sensu stricte wymagają zarówno osłuchania, dobrze rozwiniętej świadomości muzycznej, jak również – a może przede wszystkim – cierpliwości. Spektrum klimatów, które stwarzali poszczególni artyści, było pozornie dosyć wąskie. Pamiętać jednak należy, że w zamyśle Festiwal miał kreować „wyjątkową przestrzeń spotkania młodych twórców (...) z odbiorcą nierzadko poszukującym jakościowo bogatych elementów tożsamości kulturowej”. Jakkolwiek rozumieć te mętnie brzmiące słowa, trzeba przyznać, że wystarczyło zagłębić się w dźwięk, trochę wysilić wyobraźnię i stworzyć we własnej głowie pejzaż (lub narrację) odpowiednią do tego, co się słyszy – wtedy Festiwal osiągał zupełnie inny poziom. Do zobaczenia za rok!

www.ambientalny.pl
https://www.facebook.com/Festiwal-Ambientalny-155007687871498