Półfinał Life On Stage i Ania Rusowicz - Łódź, 16.05.2015

Luc3k
Luc3k
Kategoria muzyka · 17 maja 2015

Relacja z koncertu De Indigo, Be.My i Ani Rusowicz w Łodzi.

                Podczas minionego ciepłego, majowego weekendu w Łodzi  obrodziło w wydarzenia. Pomijając „festiwale rzeczy różnych”  w centrach handlowych, znacząca większość młodzieży starszej i młodszej wybrała ofertę Juwenaliów łódzkiej Politechniki. Z punktu widzenia koncertu, o którym piszę ma to klasyczne plusy dodatnie i plusy ujemne.

                Plusem dodatnim (oczywiście moim subiektywnym zdaniem) jest fakt, że mogłem spokojnie usiąść i posłuchać, zamiast męczyć się w ścisku tłumu – taka już choroba przychodząca z wiekiem, proszę o wyrozumiałość wszystkich woodstokowiczów. Oczywistym plusem ujemnym jest natomiast tzw. zasięg – mało kto przybył, więc mało kto o zespołach usłyszał, a mam wrażenie, że również gwiazda wieczoru nie zasługuje na tak skromną publikę. Biorąc pod uwagę wejście na imprezę za darmo spodziewałem się pełnego lokalu, juwenalia jednak okazały się mocniej wbite w świadomość ogółu – nic nikomu nie zarzucam, prawo rynku, reklama i te sprawy, jednak bardzo dobry koncert przeszedł bez większego echa, a szkoda.

Jaki koncert?

                Półfinał Life On Stage Festiwalu w łódzkiej Scenografii – nie będę się rozpisywał o co w festiwalu chodzi, można to szybko w czeluściach Internetu znaleźć, przejdźmy do sedna sprawy. Nagłośnienie lokalu fachowe, jeden z trzech zespołów walczących o scenę główną festiwalu niestety nie dojechał, według prowadzącego koncert (świetna robota człowieku, mam nadzieję, że zobaczę Cię w tej roli jeszcze dziesiątki razy na polskich scenach!) z powodu kontuzji, czyli złamanej nogi perkusisty. Nazwa zespołu nie padła ze sceny, w każdym razie życzę szybkiego powrotu do formy.  Do muzycznego boju stanęły więc składy De Indigo oraz Be.My – znane bardziej lub mniej, ja na przykład pierwszego wcale nie kojarzyłem, drugi widziałem w popularnym programie telewizyjnym. Każdy zespół otrzymał 30 minut czasu scenicznego.

Jako pierwsi wystąpili De Indigo – zespół, powiedziałbym, poszukujący. Utwory niezbyt spójne stylistycznie, chłopaki zdają się pracować nad wszystkim co im do głowy przychodzi, bez określania jasnej linii stylu czy gatunku. Słychać trochę wpływy cięższych brzmień, co nie przeszkadza im wplatać na przykład elementy typowe dla ska, czy rocka alternatywnego. Jedni takie połączenia lubią, inni nie, moim zdaniem jest to jakiś etap rozwoju, z ciekawością przyglądać się będę ich dalszym losom. Osobną kwestią o której muszę tutaj wspomnieć jest postać wokalisty zespołu  - p. Dawid Staniek to jest taki gość, o którego w 1980 roku w Londynie zabijałyby się wszystkie heavymetalowe składy jakie tam grały. Jest skala, jest czystość, jest „wygar”, górne rejestry ostre jak brzytwa, jest sceniczna ekspresja i porównując z nagraniami wypada zdecydowanie lepiej na żywo. Miejsce tego człowieka jest moim zdaniem zdecydowanie wyżej niż na muzycznej batalii o finał festiwalu, czego mu życzę.

Drugi w kolejności zespół Be.My wypadł troszkę kontrastująco. Stylistycznie i brzmieniowo wydają się bardziej okrzepnięci, obrali ścieżkę której się trzymają. Poziom narzucony przez poprzedników na pewno został utrzymany, ale czy byli lepsi? Byli inni, na pewno polsko-francuska mieszanka kulturowa oraz staranne muzyczne wykształcenie daje im wielką świadomość tego co robią w muzyce, nie są „z przypadku” i również może być o nich głośno. Spójniej wypadli jako zespół, przedstawili solidny rockowy repertuar oscylujący gdzieś w okolicach Two Door Cinema Club i podobnych, trudno żebym się czepiał.

Ostatnia wystąpiła gwiazda wieczoru Ania Rusowicz. Pewnie, że zawsze znajdą się tacy, którzy zaczną narzekanie na sławne dzieci sławnych rodziców, odcinanie kuponów i podobne, ale nie w tym tekście. Co tu dużo pisać – bardzo dobra wokalistka, stylistyka dotąd mi obca, jednak teraz troszkę bliższa, kompozycje i aranże – co oczywiste – osadzone i czerpiące z klasyki. Skutkiem tego czerpania pojawiły się jakieś dwa czy trzy wtórne riffy gitarowe, jednak więcej było pozytywów - że wspomnę tylko brzmienie klawiszy czy całkiem zgrabny cover Led Zeppelin. Koncert idealny na podsumowanie po poprzedzających zespołach – działo się dużo, każdy mógł znaleźć coś dla siebie albo poznać coś zupełnie nowego, bo przy tej mieszance nietrudno było o pozytywne zaskoczenia.

Na koniec mam mały dylemat. Z jednej strony częściej chciałbym bywać na takich właśnie, jednak kameralnych koncertach z poczuciem drobnomieszczańskiej ekskluzywności za free, z drugiej ciśnie mi się na klawiaturę apel – ludzie, wystarczy się trochę rozejrzeć, fajne, niekoniecznie drogie koncerty są na wyciągnięcie ręki!