Po pierwszych odsłuchach odnosi się wrażenie, że nie ma na dziesiątym albumie Lenny’ego Kravitza aż tak mocnego kopnięcia, jakie potrafił zaprezentować wcześniej.
Lenny Kravitz to gwiazda, o której właściwie nie pamiętam do czasu, aż wyda kolejną płytę. Nie wracam do niego, chyba że przypadkowo na listę odtwarzania dostanie się coś z Mama Said, Are You Gonna Go My Way albo 5. Najczęściej zaplącze się tam Always On The Run, Are You Gonna Go My Way albo Fly Away, czyli kawałki, w których gitara pobrzmiewa przynajmniej nie balladowo. Zdarzy się też wkraść American Woman, choć pierwotna wersja The Who ma więcej uroku. Wszystkie jednak wspomniane kawałki, kiedy już zagoszczą w głośnikach, każą odsłuchiwać się co najmniej dwukrotnie. Pociągają ich imprezowe riffy.
Czy na Strut odnajdą się takie piosenki, które do mojej listy najlepszych utworów Lenny’ego Kravitza dołączą? Po pierwszych odsłuchach ma się wrażenie, że nie ma na dziesiątym albumie tego artysty, aż tak mocnego kopnięcia, jakie potrafił niejednokrotnie zaprezentować. Więcej tutaj muzycznej dojrzałości i próby bycia wysmakowanym. W wolnych kawałkach niestety zdaje się, ze ta próba pozostaje wyłącznie próbą. A Pleasure And The Pain, She’s A Beast czy Ooo Baby Baby (cover z repertuaru Smokey Robinson and The Miracles) znajdują się gdzieś przy dolnej granicy bycia zaledwie dobrymi. A może nawet ze względu na wyczerpującą monotonię zsuwają się w dół skali. Jeszcze gorzej wypada, choć pozornie agresywniejszy, dodatkowo wzbogacony o dęciaki, Happy Birthday.
Są na Strut jednak utwory, które ratują sytuację; w których dojrzałość rockowego muzyka wspomożona tęsknotą za minionymi brzmieniami pozwala osiągnąć naprawdę ciekawy efekt. Choć przy Sex, I’m Beliver, Dirty White Boots może nie zwariuje parkiet jak kiedyś przy Fly Away lub Are You Gonna Go My Way, to jednak nóżka ruszy, a ucho doceni tak poczynania gitary jak i pomysły na całe utwory. Na skali znajdują się zdecydowanie wyżej niż kawałki z poprzedniego akapitu.
Najwyżej umieszczam natomiast trzy piosenki.
The Chamber za ukryty w nim potencjał dyskotekowego parkietu lat osiemdziesiątych minionego wieku. Może to tylko wyobrażenie tego bezpowrotnie minionego klimatu, jednak bezwzględnie urocze.
New York City za rytm, piosenkowość i refren… miłosne wyznanie skierowane do miasta wyśpiewane z energią i emocjami – świetnie wspiera gitara oraz dęciaki.
Strut – ten utwór, który udzielił tytułu całej płycie niewątpliwie zasługuje na największe uznanie spośród wszystkich na albumie. Od pierwszych dźwięków, od tej lekko ubrudzonej gitary utrzymywanej w ryzach rytmem perkusji czujemy, że nadchodzą trzy minuty prawdziwie rockowego uderzenia. Gdy dochodzimy do prostego w swej konstrukcji refrenu, poprowadzonego świetnie na strunach, podpartego chórkiem… Do tego to świetnie wpasowane w całość solo. Jest nieskomplikowanie, ale to pieśń z gruntu rockowa. Do tego właśnie dumnego kroku przyjdzie mi powrócić zapewne, to on z całego Strut będzie się po liście odtwarzania plątał razem ze starszymi kawałkami Lenny’ego Kravitza.
Szkoda tylko, że z dwunastu utworów z tym losem spotka się zaledwie jeden.
Michał Domagalski
Strut
Wykonawca: LENNY KRAVITZ
Wydawca: ROXIE/KOBALT LABEL SERVICES
Rok wydania: 2014