Paweł Kaczmarczyk to jeden z najwybitniejszych polskich pianistów i twórców muzyki improwizowanej, lider zespołu Paweł Kaczmarczyk Audiofeeling Band. O tym, co lubi, co go boli i dlaczego ludzie są dla niego tacy ważni, muzyk opowiada tuż po koncercie w krakowskiej Rotundzie. 8 czerwca Kaczmarczyk, Maciej Adamczak i Dawid Fortuna przedpremierowo zaprezentowali materiał ze swojej najnowszej płyty.
Czy takie koncerty są mocno wyczerpujące? Jak Ci się dzisiaj grało?
Gorąca atmosfera udzielała się dzisiaj chyba wszystkim. Ja zawsze daję z siebie wszystko, a to powoduje, że płyny uciekają z organizmu dość intensywnie. Do tego dochodzi też koncentracja i obciążenie psychiczne oraz produkcyjne. Właściwie cały ten koncert wyprodukowałem sam. Dobrze, że pomogło mi Centrum Kultury Rotunda, bo inaczej byłoby bardzo ciężko. A na organizację koncertu składa się wiele elementów, takich jak ustawienie fortepianu na scenie, ustawienie brzmienia, zrobienie oświetlenia i całej scenerii…
I nie można się skupić tylko na sztuce…
Praca przy produkcji koncertu jest świetną odskocznią. Ja to lubię, dlatego też pracuję przy festiwalu Jazz Juniors. Dzięki temu trochę trenuję odpowiedzialność.
Ten dzisiejszy koncert był szczególny, bo była to „próba generalna” przed nagraniem nowej płyty. Pod koniec wspomniałeś o błędach do naprawienia. Czy nie czujesz się jeszcze do końca gotowy na wejście do studia?
Są takie rzeczy, które zawsze będę poprawiał…
Perfekcjonizm?
Trochę tak. Dobrze to na mnie wpływa. Wiadomo, zwykle są to drobiazgi i nieraz nawet koledzy z zespołu tego nie słyszą. A chodzi o takie ustawienia pewnych elementów, żeby zwodzić słuchacza w odpowiednie miejsca.
A jeśli mowa o przestrzeni, ale już tej fizycznej, dzisiaj scena była ustawiona w specjalny sposób, po to, aby nawiązać większy kontakt z odbiorcami. Dlaczego jest to dla Ciebie ważne?
Ten sposób komunikowania jest praktykowany od dawien dawna, zawsze siedziało się w jakimś półkolu albo kółku, np. przy ognisku. Niesie to ze sobą też dobre efekty akustyczne, bo nie trzeba używać tylu sprzętów – odsłuchów, mikrofonów. Można grać maksymalnie akustycznie, a wtedy dźwięk jest najbardziej szlachetny. Jednocześnie słuchacze lepiej odbierają energię, która z nas wypływa i mamy z nimi lepszą nić porozumienia, czyli generalnie wszyscy przez cały koncert gramy do wspólnej bramki – a to jest miłe.
A jak wpływają na Ciebie takie żywiołowe reakcje publiczności?
Ja w ogóle uważam, że nie ma co z muzyki robić świętej krowy, ale nie można też traktować jej bardzo instrumentalnie, czyli nonszalancko, co robią niektórzy muzycy. Skupienie sceniczne powinno być połączone jednak z rozluźnieniem. Nie będę ukrywał, że dzisiaj bardzo dobrze mi zrobiła zapowiedź Adama Grzanki, która wpłynęła pozytywnie także na publiczność. Wydaje mi się, że coś więcej się dzisiaj dzięki temu wydarzyło.
Czy przed graniem masz jakieś rytuały?
Lubię się wyciszać, najlepiej śpiąc przed koncertem. Lubię się zdrzemnąć do tego momentu „wypadnięcia kluczyków z ręki”, czyli rozprężenia mięśni. Lubię też wypić kieliszek jakiegoś mocniejszego alkoholu.
Mówi się o Twoim ekstrawertycznym sposobie grania, poza sceną też dbasz o swój artystyczny wizerunek. Sam go sobie obmyślasz?
Przez wiele lat zbierałem wokół siebie wartościowych ludzi, którzy mają coś do przekazania. I jeśli mają ciekawe pomysły, to staram się je promować. Podobnie wielu ludzi kiedyś mi zaufało i nadal mi ufa, pozwalając mi pokazywać moje pomysły muzyczne. A przykładowo: w pewnym momencie pojawia się fantastyczny fryzjer, Claudius, bardzo znany w Krakowie. Z jego firmy strzyże mnie Damian Jekiel, który jest kreatorem wszystkich moich fryzur. Tak naprawdę to ja nigdy nie wiem, jaki ja wyjdę z tego salonu. Innym razem spotykam znakomitego fotografa, którym jest Bartłomiej Senkowski, i on proponuje pomysł na sesję z namalowaną klawiaturą fortepianu na twarzy. Mamy do siebie nawzajem pełne zaufanie. I tak to właśnie działa. Tak samo współpracuję z mistrzem słowa, Tomkiem Handzlikiem, który przez wiele lat pracował dla Gazety Wyborczej, a w tej chwili jest wolnym strzelcem i zajmuje się między innymi opisywaniem moich projektów. Bardzo lubię otaczać się takimi ludźmi, bo gdy mam do czynienia z ich twórczością, zwiększa mi się atencja na to, abym podwyższał także swój własny poziom.
Czytając wiele Twoich wypowiedzi odnosi się wrażenie, że jesteś niezwykle skromny i pokorny wobec tego, co robisz. O innych artystach opowiadasz z ogromnym szacunkiem. A przecież człowiekowi, który odnosi takie sukcesy i zyskuje tyle pozytywnych opinii mogłoby się nieco przewrócić w głowie. Czy Twoją receptą na sukces są zatem nie tylko talent i ambicja, ale też pracowitość i gotowość do ciągłej nauki, także od innych?
To jest ważna umiejętność – otaczanie się odpowiednimi ludźmi i uważne ich słuchanie. Bo to, że chce się im coś powiedzieć, a oni cię wysłuchają i zrozumieją, to jest jedno. A drugie, to że potrafią ci powiedzieć rzeczy szczere, nie do końca wygodne. Na pewno to, jakich mam rodziców i brata, wpływa na to, jak postrzegam świat. Mam też wielu przyjaciół, którzy potrafią mi powiedzieć miłą rzecz, ale bardzo niemiłą także. Czekają, aż ja się do tego ustosunkuję i naprowadzają mnie tak, abym zrobił to w prawidłowy sposób. Niekoniecznie oni zawsze mają rację, niekoniecznie ja ją mam, ale najfajniejsze są właśnie te zmagania. To mnie w jakiś sposób kształtuje. Dobieranie znajomych jest niezwykle istotne, to bardzo filtruje jaźń i pomaga rozumieć całą tę nienormalną sytuację. Bo nie jest normalną sytuacją, że jeden człowiek może nie odczuwać stresu, wychodząc przed kilka tysięcy ludzi. To jest nienormalne, a jednak ludzie to robią i są przy tym naturalni, więc muszą mieć jakieś wsparcie. Jeśli spojrzymy na sportowców, to okazuje się, że ich zwycięstwa nie są tylko kwestią ciężkiej pracy, talentu i predyspozycji. Na przykład Adam Małysz skakał przez wiele lat, ale wielkie sukcesy zaczął odnosić dopiero w momencie, kiedy miał znakomitego psychologa, który potrafił wykręcić z jego umysłu dużo więcej.
U ciebie więc przyjaciele pełnią rolę takich psychologów?
Tak. Ale ja myślę, że trzeba mieć też odpowiednich wrogów, czyli ludzi, którzy gorzko się wyrażają o pewnych kwestiach. Oni są czasem może nawet bardziej potrzebni, bo największym wrogiem w świecie dźwięku jest pochlebstwo. Wtedy najbardziej traci się czujność.
A jesteś wyczulony na pochlebstwa?
Ja się po prostu umiem w tym odnaleźć i zachować normalnie. Myślę, że mam odpowiednią samoocenę, znam swoją wartość, ale nadal jeszcze, choć mam 30 lat, kiedy ktoś mówi „och” i „ach”, to jest to dla mnie dość… krępujące. Z drugiej strony, jesteśmy narodem, któremu o wiele łatwiej przychodzą słowa krytyki niż słowa pochwały. Z wielu spraw nie potrafimy się tak po prostu cieszyć. Dopiero się tego uczymy, dlatego, że jesteśmy coraz bardziej otwarci na świat. Wzbudza to we mnie duże nadzieje na to, że będzie lepiej.
Na koncercie zdradziłeś, że bierzesz udział w rajdach samochodowych. Czy poza tym oraz, oczywiście, muzyką, masz jeszcze jakieś pasje?
Rajdy to moje zaniedbane hobby. A jeśli chodzi o pasję, to jestem „jedzerem.” Uwielbiam jeść. Uwielbiam chodzić po restauracjach i kosztować różnych kuchni. Uwielbiam w ogóle sztukę kucharską. Nie zwykłe gotowanie, tylko to, że jakiś człowiek wymyśla sobie pewne konstrukcje smakowe, które powodują, że bierzesz jeden kęs i wariujesz. To nie chodzi o to, że ja mam jakieś wyczulone, arystokratyczne kubki smakowe. Po prostu lubię to, dobrze mi to robi. Jedzenie to jest w ogóle taka odskocznia. Ostatnio, siedząc właśnie na kolacji z przyjaciółmi stwierdziliśmy, że nie należy jeść szybko. Pomijając fakt, że nie jest to zdrowe, to doszliśmy do wniosku, że generalnie całe życie, wszystko, co robimy, obraca się wokół tego, by właściwie zjeść. Więc jeśli się nie szanuje tego momentu, w którym się siada do posiłku, to jest to brak szacunku do samego siebie. A jeśli się nie ma szacunku do samego siebie, to trudno, żeby się go miało do innych.
Czy poza muzyką odnajdujesz jakieś inspiracje również w filmie lub literaturze?
Film, który zrobił na mnie duże wrażenie, jeden z takich mocniejszych, utrzymany w stylistyce, która mnie chyba najbardziej porusza, to Pogorzelisko. Bardzo interesujący, zaskakujący. A oglądam bardzo dużo filmów, często chodzę do kina. Lubię filmy dla ludzi wrażliwych, ale nie przepadam za takimi, które są tylko wrażeniowe, w których historia nie jest podstawowym elementem. Ostatnio zaskakująco ciekawym filmem okazał się Her, poruszający bardzo istotny problem w życiu współczesnego człowieka.
Często w wywiadach wspominasz o trudnościach, z jakimi spotykają się ambitniejsi artyści na polskim rynku muzycznym i o tym, że zadaniem młodych twórców muzyki improwizowanej jest pozyskiwanie nowych odbiorców.
To jest zadanie muzyków i wszystkich działaczy, taka jest prawda. Wydaje mi się, że muzyka improwizowana została w Polsce trochę zmarginalizowana, a teraz nagle stała się modna, bo muzycy jazzowi odnoszą duże sukcesy. Mówię tu na przykład o Leszku Możdżerze czy Włodku Pawliku, który ostatnio zdobył nagrodę Grammy. A trzeba pamiętać, że oni reprezentują bardzo silną grupę ludzi, którzy medialnie nie są znani, a robią bardzo wiele interesujących rzeczy. To jest brutalne, że media ich nie dostrzegają. Nie tych, którzy już osiągnęli sukces, tylko tych, którzy próbują jakoś się odnaleźć i być bardziej skomercjalizowani – w takim sensie, aby być słuchanymi przez większe grono odbiorców. Włodek Pawlik nie jest odkryciem. To, co się stało, jest z jednej strony bardzo pocieszające, a z drugiej smutne, że polskie media dopiero teraz wiedzą, kim on jest. Bardzo mnie boli ta ignorancja ludzi pracujących w mediach, brak wiedzy i chęci poznawania szerszych obszarów, to, że kiedy mówi się o koncercie jakiejś gwiazdy jazzowej, powiedzmy z lat 70-80, i wypada z nią zrobić wywiad telewizyjny, a pani redaktor pyta „kto to jest?”. Coraz więcej młodych ludzi nie wie, kim jest na przykład Janusz Muniak, Zbyszek Namysłowski czy Jan Ptaszyn Wróblewski. A jeśli ktoś jest dziennikarzem, niekoniecznie muzycznym, ale obracającym wokół muzyki, powinien się choć trochę orientować.
Czy widzisz jakieś szanse na poprawę tej sytuacji?
Wszystkim rządzi konsumpcjonizm, najważniejsze jest to, co się sprzeda. Ale podoba mi się na przykład to, w jak niekonwencjonalny sposób rok temu zrobione były krakowskie Wianki, podczas których prezentowana była muzyka klasyczna. Jest to chyba dużo lepszym rozwiązaniem dla młodzieży niż serwowanie im znowu muzyki do piwka. Niech ich sztuka ugryzie w tyłek w końcu. Nie wszyscy mają takie szanse albo nie wszystkich stać. Jeśli miasto chce coś dać tym ludziom i robi to w taki sposób, to bardzo mnie to cieszy. Uważam, że promowanie cały czas klubowych i popowych gwiazd, zwłaszcza na tych darmowych imprezach, jest nonsensem. Ja zawsze byłem uczony, że drzewo wyrośnie tak wysoko, jak głęboko zapuści korzenie. Dlatego uważam, że powinniśmy znać swoje korzenie, świadomość jest ważna. A teraz jej, niestety, trochę brakuje. Fajna była też np. inicjatywa Uniwersytetu Jagiellońskiego, który z okazji swojego 650-lecia przedstawił muzykę filmową na Rynku Głównym. Nie jestem jednak zwolennikiem tego, żeby stawiać w tym miejscu jakiekolwiek sceny i grać tam muzykę. Wydaje mi się, że jest wiele właściwszych miejsc, gdzie można to zrobić. Pozostaje jednak problem, jak ściągnąć publiczność. Wiadomo, mamy czasy, jakie mamy – jak nie piknik, to duża scena. Zauważyłem, że bardziej zaawansowane kulturowo miasta europejskie nie robią takich wydarzeń, a jeśli już robią, to w sposób dość oszczędny, czyli tak, żeby ta muzyka nie zabijała publiczności decybelami, tylko raczej koiła i łagodziła obyczaje.
Rozmowa przeprowadzona przez Patrycję Badysiak po koncercie w krakowskiej Rotundzie.
Strona artysty: http://www.pawelkaczmarczyk.com/pl