Brzmienie instrumentów – szczególnie starej gitary z nieco „wygranymi” już strunami, oraz klawiszy rozkręcających się gdzieś w połowie krążka jest genialne. Kolejne ścieżki dochodzące w trakcie numerów posiadają coraz to nową osobną przestrzeń, służącą selektywnemu brzmieniu płyty.
Johnny (Joe) Flynn to obecnie z pewnością bardzo zapracowany trzydziestolatek, który może się podpisać pod tym że potrafi podtrzymać rodzinną tradycję. Dzieje się tak bowiem zarówno on jak i jego ojciec – Eric Flynn, to dwaj znakomici aktorzy i piosenkarze, tworzący bardzo oryginalne dzieła i kreacje muzyczne oraz filmowe. Joe posiada na swoim koncie kilka naprawdę ambitnych ról filmowych jak i musicalowych, jednakże również cyklicznie udowadnia iż dobrze sobie radzi na rynku muzycznym, o czym mowa niżej.
Country Mile to jego czwarty longplay, konsekwentnie podtrzymujący znany z poprzednich dzieł, miły folkowy klimat, zakrapiany do bólu stylem Boba Dylana. Choć nie da się nie porównywać muzyki zawartej na tym krążku do stylu Boba (co zresztą wychodzi nawet przy wszelkich stylistycznych bluesowych domieszkach ), to nie staram się mieć o to pretensji do Joego – wręcz przeciwnie. Dzieje się tak, bowiem Johnny oddaje hołd swoim inspiracjom w sposób spokojny, nienachalny, wyważony.
Muzyka płynąca z głośników jest szczera, bez szczypty wywyższania się, bez próby udowadniania swojej niezależności, wyjątkowości. Nikt tutaj nie próbuje mi wcisnąć kitu, że odkrywa Amerykę, udając że jego brzmienie jest tylko „jego” i że na pewno nikt się na tym nie połapie. Użyte tutaj instrumentarium, jest oczywiste ale zarejestrowane w sposób totalnie estetyczny. Brzmienie instrumentów – szczególnie starej gitary z nieco „wygranymi” już strunami, oraz klawiszy rozkręcających się gdzieś w połowie krążka jest genialne. Kolejne ścieżki dochodzące w trakcie numerów posiadają coraz to nową osobną przestrzeń, służącą selektywnemu brzmieniu płyty. Wokal Joego może się wydawać nieco znużony, co dodaje wieczornego klimatu tej płycie. W zasadzie patrząc na czerwień okładki, można przenieść się na odległą pustynię zalewaną zachodem słońca.
Dźwięki nie przynoszą tu jednak smutku, lecz coś na wzór zadumy, nad głębokimi historiami, które są kolejno opowiadane przez barda dzikiego zachodu. Muzyka na zmianę buja poprzez country, blues i przede wszystkim folk. W niektórych kawałkach można się także doszukać wpływy muzyki gospel, z którą Joe też jest mocno związany. Trudno się rozwodzić nad poszczególnymi utworami, bo muszę przyznać, że dawno nie spotkałem się z tak równą płytą, która po prostu nie nudzi. Dzieje, się tak z pewnością dlatego, że czwarta płyta wokalisty, jest nieco krótsza od pozostałych i zawiera dość krótkie utwory w zestawie dziesięciu pozycji. Jest to łatwe do przełknięcia rozwiązanie – nawet dla kogoś, kto z takimi klimatami nigdy nie był związany.
Płytę zdecydowanie polecam fanom Boba Dylana i muzyki, która kręci się wokół takich właśnie samotnych artystów. Sam osobiście będę do niej często wracał – szczególnie pod koniec dnia, gdy będę mógł spokojnie zrelaksować się przy opowieściach z prowincji, świszczących pomiędzy pustynnymi piaskami. Eh, nic tylko napełnić starą menażkę porcją whisky, zapuścić brodę i zamieszkać w starej drewnianej chałupce - obowiązkowo wyposażonej w płyty Johnnego Flynna!