Foals "Holy Fire" - udźwiękowione święte ognie

notwist
notwist
Kategoria muzyka · 25 lutego 2013

Może nawet nie święty ogień, jak nazwali swoją trzecią płytę fenomenalni Oksfordczycy, ale popis fajerwerków nasuwa się na myśl, kiedy słucha się ich nowego wydawnictwa. Płyta ukazała się na samym początku roku, dając od razu sporo nadziei co do artystycznego potencjału tych 365 dni - jeśli reszta sztafety pociągnie zadanie na tym samym poziomie, będzie to fantastyczny rok.

 

Ale do rzeczy - dlaczego nowych Foalsów trzeba słuchać? Przede wszystkim dlatego, że to po raz kolejny materiał wyróżniający się na tle całej masowo produkowanej alternatywy, jaka wydawana jest wszelkimi możliwymi kanałami obecnie. Fakt, nie sposób ich do wszystkiego przystawić, ale skoro wywalczyli sobie zasłużoną pozycję wśród ważnych dla tego gatunku muzyków, to z nimi ich mniej więcej porównujmy. Wypadają doskonale: wszystkie trzy długogrające płyty spełniały postulat estetycznej przyjemności, poza tym od samego początku wyróżnili się na tle reszty specyficznym stylem grania, który trochę kojarzy się z math-rockiem, jest w tym jakaś arytmetyczna zasada, prostota i rytm, nadający tonu i stylu. Nie czepiają się folków, które zostały przeeksploatowane, nie interesuje ich sztampowe brzdąkanie na gitarach w stylu Editors albo The Klaxons. To od początku było coś ciekawego. 

 

 

Najnowsza płyta "Holy Fire" to dość złożona mieszanka - mam wrażenie, że to najbardziej pomieszana i połamana z ich płyt, które nigdy nudne nie były, czy to z kompozycyjnego, czy instrumentalnego punktu widzenia (zawsze dość bogato skonstruowane), to jednak tutaj zdarzyło im się charakterystyczny styl grania na gitarze zamienić na nowe inspiracje. Już początek, "Prelude", zapowiada się może jak jakiś ambientowo - post-rockowy utwór, który wynurza się z subtelności nabierającego tempa crescendo, przeplecionego przetworzonym wokalem mantrycznie powtarzającego jedno zdanie, by wreszcie eksplodować bodajże najbardziej energetyczną i drapieżną końcówką w ich stosunkowo stonowanej karierze. "Inhaler", który następuje po nim, był jednocześnie pierwszym zwiastunem tej płyty - i pamiętam, że wcale mnie ta inkarnacja zespołu wtedy nie zachwyciła. Dopiero jednak w szerszym kontekście płyty nabiera on sensu, świetnie wpisuje się w całość, z tą zabójczą dynamiką i niemalże metalowymi wariacjami. Po "Inhalerze" nadciąga przerywnik - "My Number", znacznie bardziej bombastyczny kawałek, czysta popowa radość gdyby tak spojrzeć na to od strony muzycznej, spowita w jakiś taki karaibski rytm, ale z jakimś takim smutnym manifestem wyzwolenia, niekoniecznie upragnionego, zwartym w tekście. To z resztą, fakt, dość typowa rzecz dla Foals - sporo gorzkich myśli, trochę tęsknoty, poetycko zapisane smutki wyraźnie zapisują się w ich lirykach. 

 

Mamy więc w skrócie nostalgiczne "Bad Habit" i "Everytime", udramatyzowane "Late Night" z epickimi gitarami, tęsknoty w "Milk and Black Spiders", trybalno - post-rockowe "Stepson", i wreszcie wyciszające, powolne, prześliczne "Moon" na sam koniec. Pojawiają się na tej płycie ambitne przygrywki London Contemporary Orchestra i gościnne marimby, dodające południowego temperamentu kompozycjom. Zdecydowanie jest to dopracowany, złożony i fascynujący album. Foals znowu się spisali - polecam się o tym przekonywać na własne uszy. 

 

Ps. Apropo przekonywania się na własne uszy, macie szansę zobaczyć Foals na przykład 18 marca w Astrze w Berlinie, 19 w Kolonii, 22 w Zurichu, 25 w Paryżu albo 26 marca w Lille. A potem chłopaki zaczynają grać po Stanach Zjednoczonych.