Rozmowa z krakowskim zespołem – Rusty Cage – o długiej drodze do wydania debiutanckiej płyty.
Początki Waszej działalności to rok 2007. Od tego czasu Wasza muzyka jak i Wy sami przeszliście długą drogę, której zwieńczeniem było wydanie debiutanckiej płyty. Czego nauczył Was ten czas?
Cały ten czas do nagrania Let the Rifle Fire był naprawdę dziwnym okresem, bo przecież to dopiero tuż przed nagraniem trafiliśmy na idealnego człowieka na miejsce wokalisty. Do tego czasu byliśmy jakby bezpostaciowi, tworzyliśmy mnóstwo materiału który często trafiał do kosza ze względu na rozstrzał stylistyczny, ale głównie przez brak odpowiedniego wokalisty, który spinałby koncepcję zespołu. Dla mnie to był czas frustracji, bo wiedziałem, że jesteśmy w stanie stworzyć świetną muzykę, która bez wokalisty niestety nie miała szans gdzieś wypłynąć. Przeszliśmy lekcję cierpliwości, staliśmy się nieustępliwi. Ten czas zahartował nas do walki!
Rusty Cage nie tylko z nazwy, ale również stylistycznie nawiązuje do kanonu amerykańskiej muzyki grungowej oraz rockowej. Czy to właśnie zespoły takie jak Soundgarden, Pearl Jam czy Guns n'Roses sprawiły, że dziś ten cały gitarowy hałas układacie w świetne kompozycje?
W pewnym sensie tak, jednak uważam, że nasze inspiracje sięgają szerzej niż grunge czy hard rock z początku lat. 90. Zauważ, że w naszej muzyce przemycony został klimat tych czasów, ale o klonowaniu gatunku nie ma mowy. Każdy z nas wnosi jakiś nieoczekiwany element do pozornie znajomej stylistyki wynikający z indywidualnych inspiracji muzycznych. Oczywiście bez tych zespołów, które wymieniłeś nasz muzyka brzmiałaby zupełnie inaczej.
Z pewnością cieszą Was liczne, pozytywne recenzje debiutanckiego albumu oraz spore zainteresowanie ze strony mediów. Czy również w Waszym odczuciu Let the Rifle Fire to w stu procentach płyta taka jaką chcieliście nagrań i wszystko udało się zrealizować bez przeszkód?
Same nagrania i proces realizacji poszedł bez najmniejszych problemów dlatego, że wiedzieliśmy czego chcemy. Trzymaliśmy – jako zespół – pieczę nad każdym składnikiem procesu realizacji i płyty. Wielką pomocą było to, że nasz wokalista Greg jest także realizatorem nagrań, a miksem i masteringiem zajął się niezwykle doświadczony, czujny i miły człowiek – Rafał Szumny. Wiesz, zawsze są przemyślenia typu: „to zrobiłbym inaczej”. Chowamy je do szufladki z napisem płyta nr 2, a z Let the Rifle Fire jesteśmy szczerze dumni.
Album Let the Rifle Fire wydaliście własnym sumptem. Czy to brak zainteresowania ze strony wydawców czy też chęć nagrania płyty bez żadnych obciążeń o tym zadecydowała?
Wydanie płyty wiążę się ze sporym nakładem kosztów. Skąd je wziąć? Jeśli nie od sponsorów, wydawcy to tylko z własnej kieszeni. Byliśmy na tyle zdeterminowani, żeby zrobić to własnymi nakładami i nie żałujemy tego. Poza tym zamierzeniem tego wydawnictwa nie była sprzedaż tylko pokazanie się światu. Wydawcy nie byli zainteresowani, a my też specjalnie nie chcieliśmy z nagraną już płytą chodzić i pukać do drzwi wydawcy, bo chcieliśmy ją wydać tu i teraz, nie czekać po prostu. Czy tak będzie w przypadku kolejnego albumu, tego nie wiem choć pomoc wydawcy z zewnątrz na pewno byłaby mile widziana.
Jak oceniacie aktualną sytuację na polskim rynku muzycznym i wydawniczym. Czy nie macie czasem wrażenia, że to właśnie zespoły, które grają solidną i szczerą muzykę powinny zastąpić te wtórne i nijakie promowane przez komercyjne media?
Wiesz, o kondycji naszego rynku muzycznego można by napisać 14 tomową encyklopedię i nadal nie wyczerpać tematu. Najlepiej nie jest. Atmosfera kreowana przez media, organizatorów konkursów itp. bardziej działa na niekorzyść zespołów spoza głównego nurtu niż ma im służyć poprzez wprowadzanie niezdrowej konkurencji. Same zespoły też nie są w stanie zjednoczyć i walczyć o swoje prawa np. do sensownego wynagrodzenia za koncerty lub bojkotować kretyńskie – czasami – zasady konkursów i przeglądów muzycznych. Poza tym widzę naprawdę słabe zainteresowanie przez duże media zespołami z offu. Jest natomiast dużo odważnych ludzi, którzy organizują lokalne festiwale o coraz większym zasięgu, ludzi bezinteresownie zakochanych w muzyce, dziennikarzy portali internetowych którzy czynią dużo dla promocji mniejszych zespołów i wierzę, że to oni będą kiedyś mieli silniejszy sumaryczny głos niż media komercyjne.
Waszym ogromnym atutem jest autentyczność i szczerość w tym co robicie. Gracie bo jest to Waszym przeznaczeniem. Co wobec tego jest cenniejsze, wirtuozerskie często pozbawione emocji popisy czy prawdziwe, czasem brudne granie płynące prosto z serca?
Prawda jest taka: czy jesteś wirtuozem, czy znasz tylko trzy akordy do wszystkiego musisz wrzucić dużo pasji i prawdziwych emocji. Posłuchaj debiutu Joy Division, a zaraz potem kwintetu Coltrane. Dwie oddzielne galaktyki jeśli chodzi o warsztat i gatunek, a mimo to oba zespołu przeszli do panteonu muzycznych bogów.
Utwory jakie umieściliście na albumie mają wielką moc rażenia. Czy southern rockowe gitarowe riffy, dynamiczna sekcja oraz mocne partie wokalu to Wasza recepta na udane numery?
Przepraszam, receptura przebojowości naszych utworów jest ściśle tajna i chroniona tajemnicą!
Wiele pikanterii Waszym kompozycjom dodaje świetny wokalista Greg Toma. Czy pozyskanie jego do składu zespołu było tym czynnikiem, który pozwolił Wam uwierzyć, że sukces to tylko kwestia czasu?
Wiem, że to zabrzmi zarozumiale, ale myślę, że niewielu jest w Polsce takich wokalistów jak Greg. Jego głos jest bardzo powiedziałbym „określony” i charakterystyczny, a do tego bez pretensji do innych polskich wykonawców. To, że zabrał się za śpiewanie pozwoliło nam w ogóle na nagranie płyty. Przed nim na przełomie lat przesłuchaliśmy gargantuiczne ilości wokalistów i nikt nie pasował. On – tak.
Najbardziej urzekającą na płycie piosenką jest według mnie Ocean Drive. To historia, która rozwija sie z każdym dźwiękiem i pochłania słuchacza bez reszty. Jakie tajemnice skrywa w sobie ten utwór?
Samo Ocean Drive to ulica biegnąca wzdłuż South Beach w Miami i pojawia się jako echo jednej z podróży Grega do USA. W tekście ulica występuje metaforycznie, ale interpretację zostawiamy każdemu do woli, przecież nie w tym, rzecz. Liczy się jakie faktycznie wrażenie pozostawia po przesłuchaniu i tu zgadzam się, czuć w tym jakąś opowieść. Bardzo plastyczny i obrazowy numer.
Let the Rifle Fire to Wasz debiutancki album i z pewnością już krótko po jego premierze zaczęliście zastanawiać się jak kontynuować tę dobą passę. Jakie są Wasze koncertowe oraz wydawnicze plany na najbliższy czas?
Pracujemy intensywnie nad kontynuacją debiutu, choć o terminach jeszcze nie możemy mówić publicznie. Liczymy na zainteresowanie od strony wytwórni, a także organizatorów koncertów. W najbliższych miesiącach planujemy ostro koncertować, mimo – nazwijmy to – sezonu ogórkowego. Planujemy zmienić formę części występów, ale niech zostanie to niespodzianką dla naszych fanów.
Na koniec chciałbym podsumować naszą rozmowę i zapytań o to jakie miejsce w Waszym życiu zajmuje muzyka?
Banalnie jest powiedzieć, że muzyka to całe nasze życie, ale faktycznie tak jest, że definiujemy siebie, nasze osobowości właśnie przez nią. I nie chodzi mi tutaj o samo granie. Poza tym słuchamy mnóstwo muzyki, kolekcjonujemy płyty, jeździmy namiętnie na koncerty itp. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej!
Dziękuje za rozmowę
Rozmawiał: Bartosz Domagała
Wywiad ukazał się na portalu Katalog Artystyczny.