„Kontrast z życiem w wersji fast forward" – wywiad z Palmer Eldritch

Redakcja
Redakcja
Kategoria muzyka · 9 marca 2012

Tuż po premierze ich drugiego krążka, tylko dla Wywrotowców rozmowa z duetem Palmer Eldritch.

Radosław Kolago: Wiem, że tego nie lubicie, ale na początek, by czytelnicy Wywroty troszeczkę was poznali, napiszcie nam o swoich poprzednich dokonaniach muzycznych i o projekcie Palmer Eldritch.


Digan: Nazywam się digan i gram na gitarze. Generalnie wypuściłem milion epek, których

nikt nigdy nie przesłuchał, najbardziej znane to Banned Cartoons, ale jakoś specjalnie za nią nie przepadam; znacznie bardziej mi się podoba moje ostatnie solowe „wydawnictwo" – Cloverleaf Quasar, które nawiązuje do space rocka z lat 70. Zresztą, z tym ostatnim albumikiem jest związany początek naszej współpracy, bo gdy akurat byłem w trakcie ripowania masteru do wave'ów, odezwał się Rafał. Znaliśmy się jeszcze z czasów Outstage, które wydało właśnie Banned Cartoons. Zgadaliśmy się, stwierdziliśmy, że szkoda, że się nie robi już fajnych trip-rocków oraz ulaliśmy miodu z naszych serduszek na płyty GY!BE. (Godspeed you! Black Emperor – przyp. red.) I stwierdziliśmy, że chcemy zrobić coś w takich klimatach. Razem. No i tak zaczęliśmy dłubać powoli, przez długie miesiące. W końcu, w sumie całkiem niedawno, puściliśmy Koniec Świata, czyli takie trip-rockowe post-apo. To był nasz debiut jako Palmer Eldritch i jedna z fajniejszych rzeczy, jaką miałem okazję współtworzyć.


Raph: Cześć, jestem Rafał. Mam tyle lat, że nie pamiętam już komunizmu. Od 2005 roku udzielałem się jako raper, od 2007 zajmuję się również produkcją – jak więc widać, korzenie mam hip-hopowe. Przed Palmerem projektów miałem na głowie mnóstwo, jednak większość została wyłącznie na moim dysku, wszak nie byłem z nich zbyt zadowolony. Ewentualnie, niektóre projekty siedzą również na dyskach znajomych. Jeśli chodzi o Palmera, z diganem poznaliśmy koło roku 2008, gdyż związani byliśmy wtedy z Outstage Music, którego to netlabelu byłem współtwórcą, wraz z raperem Stepem z Warszawy.

Wydaliśmy wtedy instrumentalną płytę digana Banned Cartoons. Od tamtej pory, od czasu do czasu, zagadywałem do digana, pytając, jak tam projekty, jednak – szczerze – byliśmy dla siebie na tyle obcy, że nikt by nie pomyślał nawet o wspólnym projekcie. Współpraca zaczęła się, kiedy digan stworzył płytę Cloverleaf Quasar, którą próbowałem promować w internecie – wtedy też pokazałem mu jakiś swój bit i wspólnie wpadliśmy na plan stworzenia projektu oscylującego w klimatach trip-hop/trip-rock/post-rock. Pracę nad Końcem Świata zaczęliśmy bodajże w lutym 2011 i to jest chyba kierunek, w jakim chciałem zawsze tworzyć, a solowe umiejętności nie do końca mi pozwalały.


R.K.: O ile wasz debiutancki album był w swoim nastroju mroczny i nawiązywał do post-rocka w stylu Godspeed you! Black Emperor czy Mogwai, a także do szeroko pojętego trip hopu, to nowa produkcja, jak zapowiadacie, będzie orbitować na zgoła innych klimatach. Jak pod tym względem można scharakteryzować Bluedive EP?


D.: To wynika z tego, że generalnie Koniec Świata zmęczył mnie trochę. I dalej męczy. Dlatego padł pomysł, żeby zrobić coś z doskoku, tak dla zajawki. Punktem wyjścia były dream-popy w stylu – no właśnie – Slowdive i Cocteau Twins, ale trochę też rozglądaliśmy się na boki. Jest więc kawałek inspirowany transową muzyką w stylu Sphongle, klasyczny trip-hop i trochę jeszcze innych rzeczy.


R.: Akurat Mogwai nie słuchałem, ale wyłapywanie inspiracji post-rockowych było jak najbardziej wskazane na Końcu Świata.


D.: Ja tam Mogwaia słuchałem, ale jakoś nie porwał mnie zupełnie. Nie ten ciężar co GY!BE.


R:. Wydaje mi się, że może przesadą jest stwierdzenie, że to zgoła inne klimaty, ale faktycznie – czuć różnicę. Chociażby brzmieniowo Bluedive znacznie się różni od Końca Świata – wydaje mi się, że Bluedive jest przede wszystkim mniej agresywne. Inspiracje też zostały rozszerzone, bo – jak digan już wspomniał – myśleliśmy głównie o dream-popach, chilloutach. Spory wpływ na jeden utwór miał również niejaki Simon Scott.


D.: O, dobrze, że przypomniałeś tego Simona Scotta, kawalek Radiances. W sumie od zajawienia się nim pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zrobić jakieś dreampopy. Druga sprawa, że ja bym wolał, żeby Bluedive było odbierane inaczej przez ludzi niż Koniec Świata, bo to jest właśnie cały ten fun, że się z rękami w kieszeniach operuje różnymi stylistykami.


R.: Kolejna płyta – mam nadzieję – będzie już zupełnie inna.
 

R.K.: Głębia oceanu fascynuje swoim ogromem i niezmąconym spokojem, a jednocześnie bogactwem flory i fauny, pewną fantasmagorycznością widoków. Są więc dla was te nieskończone odmęty ucieczką od realiów, pewną oazą spokoju, czy też pułapką, spokój ten oferującą, ale potem wciągającą nieszczęśnika w nieprzenikniony mrok zamulonego dna?


D.: O rany, ale pytanie. Trochę boję się, że popadniemy w jakiś pseudopoetycki bełkot i w ogóle, facepalm nogą. Nie wiem, mi się wydaje, że ocean kojarzy się z ucieczką, spokojem, czymś takim. Nie miałem przed oczami stada delfinów ani rafy koralowej podczas nagrywania płyty. Podejrzewam, że Rafał powie, że chodzi o eskapizm i ja się generalnie przychylam do tej interpretacji. Na jakimś emocjonalnym poziomie ta płyta mówi o pozytywnych aspektach eskapizmu – oderwaniu się od ludzi, znalezieniu równowagi i tak dalej. Raczej nie miałem ochoty na kolejne depresyjne jazdy. Na to jeszcze przyjdzie pora, obawiam się.


R.: Ocean – według mnie – kryje w sobie pewną tajemnicę,. Większość z nas – myślę – nie widziała oceanu na żywo, a już na pewno nie widziała, co pod oceanem się kryje. Co najwyżej uczy nas tego National Geographic i Discovery. Wydaje mi się, że ocean jest i tym, i tym, aczkolwiek woleliśmy się skupić na oceanie, jego głębinach właśnie jako oazie spokoju. Na zasadzie kontrastu z ziemskim życiem w wersji fast forward.

 

R.K.: Całym światem sztuki niepodzielnie włada od lat postmodernizm. Twierdzi się, że wszystko już powiedziano, wszystkie motywy wykorzystano i teraz można tylko powielać, produkować wariacje, tworzyć post-literaturę, post-malarstwo i post-muzykę Czy uważacie, że w dzisiejszych czasach naprawdę tak bardzo trudno jest stworzyć coś świeżego, nowatorskiego, czego nikt jeszcze nie wymyślił?


R.: Faktycznie, doświadczenia epok poprzednich mogą dołować twórcę, gdyż właściwie – skoro mówimy o muzyce – John Cage idealnie pokazał, że granic już nie ma i na tym polega brak oryginalności. Ktoś – nie pamiętam kto – powiedział, że aby stworzyć coś nowego, trzeba wiedzieć, co już istniało. I to w sumie jest zastanawiające. Czy osoba o świadomości tego, co się działo, gdyby odziać ją w szaty twórcy, stworzyłaby coś nowego, czy powieliła (nieświadomie oczywiście) to, co było wcześniej. Trudno powiedzieć, czy powiedziano już wszystko – to najpewniej okaże się za kilkadziesiąt dekad, gdy będziemy mieć porównanie, bo – póki co – wydaje mi się, że postmodernizm wciąż jest zbyt młody, by przyjmować zupełnie bezkrytycznie jego założenia.


D.: Uważam, że to jest potwornie trudne, właściwie niemożliwe. Nie chce mi się specjalnie szarpać i być na siłę oryginalnym. Nie chce mi się kryć z inspiracjami. Grałem w kapeli rockowej dość sporo i tam to jest jeszcze bardziej dołujące, takie uczucie, że się dobiło do ściany, że właściwie wszystkie możliwe ekstrema zostały już odkryte i wyeksploatowane. Że można tylko pokleić stare patenty i rozwiązania na nowy sposób. W elektronice jest trochę prościej, ilość środków wyrazu jest nieporównanie większa. Ale tu znów przewijają się dwie smutne myśli. Pierwsza to taka, że jest trochę ludzi, którzy po znalezieniu jakiegoś własnego brzmienia/rodzaju ekspresji trzymają się go tak kurczowo, że słuchanie ich kolejnych dzieł jest jakąś niemiłą udręką, czekaniem na choćby odrobinę zaskoczenia, świeżego powietrza. Druga sprawa to cały ten synth-pop i w ogóle to, co wrzucają dzieci Dejnara (Borys Dejnarowicz – przyp. red.).  No, ale jak łatwo wyłapać po naszej muzyce, niespecjalnie bawi nas liczenie akordów użytych na jeden kawałek. Tak czy inaczej – nie mam złudzeń, nie stworzę nowego gatunku muzyki.  Następna kwestia to kultura internetu, która tę post-modernistyczną gonitwę cytatów nakręciła w niemożliwy do zatrzymania sposób. To nawet dość wygodne i przyjemne, że przestaliśmy postrzegać gatunki jako odcinki na osi czasu, a po prostu jako zbiór albumów. Dlatego na przykład post-rock nigdy się dla mnie nie skończył, po prostu zbiór dobrych albumów post-rockowych nie rozszerza się zbyt szybko. Co oczywiście nie znaczy, że mamy przestać próbować coś dodać od siebie.

Więc, w skrócie: w epoce internetowego hive-mindu na pewno nie będziemy najbardziej oryginalnymi ludźmi pod słońcem. Wystarczy mi, że będziemy zaskakujący dla nieco lepiej zapoznanego z muzyką słuchacza – to już naprawdę całkiem sporo. W sumie jak jeszcze o tym myślę, to problemem jest sama struktura muzyki. Literatura czy sztuki wizualne mają o wiele więcej luzu. Muzyka europejska to dwanaśnie półtonów na dziesięciu oktawach i ilość możliwych kombinacji jest ograniczona. A znośnych – jeszcze mniejsza. Może kiedyś rzucimy słuchacza na głęboką wodę i zrobimy album atonalny. Wtedy śmiało będę mógł spojrzeć w lustro i powiedzieć, że zrobiłem coś oryginalnego. A potem pojechać w Polskę i osobiście odwiedzić wszystkich trzech słuchaczy. No, ale jeszcze trochę ciekawego zostało do zrobienia na polu klasycznej muzyki popularnej.

R.K.: Zarówno wasz gust muzyczny jak i własne dokonania są bardzo eklektyczne, stąd moje pytanie: czy macie w tej chwili plany dotyczące realizacji projektów z całkiem innych okolic gatunkowych niż dotychczas?


R.: Plany są dość spore – żywe instrumenty, edukacja muzyczna, dotychczasowe eksperymenty przesunięte wręcz w stronę ekstremalną, zmieszane z innymi stylistykami. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.


D.: O rany, mamy pomysł na taki duży projekt, ale to nic pewno, także nie obiecujemy, nie nastawiajcie się.  Generalnie plan wygląda tak, że rozszerzamy instrumentarium, uczymy się nutek, prosimy muzyków o pomoc i tak dalej. Najprzyjemniejsze w tym wszystkim jest to, że kompletnie nie mamy pomysłu, jakiej stylistyki się trzymać. I to jest ta najbardziej pociągająca część. Zrobić ambient na gitarę elektryczną, trójkąt i wiolonczelę? Dlaczego nie?
Plus do tego oczywiście działalność bardziej „tradycyjna" czyli po prostu sample, gitara, bas, bębny, remiksy dla znajomych i tego typu rzeczy. Może kiedyś zbierzemy to w kupę i wydamy tak o, żeby było w jednym miejscu.


R.K.: Muzyka elektroniczna + spoken word. Na Końcu Świata wystąpił u was gościnnie Wojtek Cichoń, w utworze Przed wspólnie daliście pokaz tego typu kooperacji. Czy tekst, który się na bicie nie rapuje, tylko mówi, jest dzięki temu bardziej autentyczny, pełen emocji?


R.: Chyba mam więcej do powiedzenia w tej kwestii?


D.: Myślę, że tak.


R.: Trudno jednoznacznie ocenić. Przede wszystkim, zależy to od samego twórcy. Myślę, że z Wojtkiem absolutnie nie ma problemu, gdyż zarówno jako raper, jak i jako – nazwijmy to – poeta spoken-wordowy, robi to na najwyższym poziomie. I jeśli zamiast spoken wordu, na Przed usłyszelibyśmy rap od Wojtka, absolutnie nie zaburzałoby to czytelności przekazu, emocji zawartych w tekście. Oczywiście, gdy mówimy o numerach typu spoken word,  można sobie w nich pozwolić na o wiele więcej, aniżeli w typowych numerach rapowych, gdzie werble chcą cię trzymać w ryzach, nie pozwalają ci wyjść za bardzo poza siebie, chyba że masz niesamowite umiejętności. Kiedyś w Krakowie mówił o tym taki poeta slamowy z Anglii, ukrywający się pod pseudonimem Polarbear, który zaczynał właśnie od rapu. Trzeba również zaznaczyć, że za granicami naszego kraju kultura slam/spoken word i kultura hip-hopowa się przenika. Uczestników slamów można często usłyszeć na bitach. U nas tendencja ta była widoczna przy początkach slamu, gdzie – oprócz Kidda – pojawiali się m.in. Rufin MC, Nieuk, czy Pan Duże Pe. Aktualnie raperzy nie są już tak akceptowani. Ale czemu? Nie mam pojęcia, gdyż scenę slamową w Polsce śledzę dopiero od pięciu lat.


D.: Nie wiem, czy autentyczny i pełny emocji. Na pewno – moim zdaniem – o wiele mniej ograniczony stylistycznie; Wojtek nie musiał się męczyć z sylabami, podwójnymi, szesnastkami i żeby jeszcze były pancze w refrenie. Dlatego mógł się skupić bardziej na samej wymowie tekstu, emocjach i „autentyzmie" (czy można być autentycznym mówiąc o końcu świata?). Jakiś czas temu wypłynęło słówko „post-rap" i trochę mnie ono przeraża, szczególnie, że wiąże się z różnymi miłymi, młodymi artystami gryzącymi kamienie (tak, mają smak zębów). Z drugiej strony jest ta już nieco bardziej okrzepła scena spoken-wordowa, która z kolei nigdy mnie specjalnie nie poruszała. W sumie, fajnie byłoby usłyszeć porządny album spoken-wordowy, w którym teksty miałyby prawdziwe uderzenie, takie właśnie hip-hopowe. Zobaczymy, będziemy służyć gitarkami najpewniej, jeśli tylko ktoś pokaże nam coś ciekawego.


R.: Co do albumu spoken wordowego, Cruz – związany blisko ze Skwerem, z którym i my jesteśmy blisko związani – ma takie plany. Nie wiem, czy mogę wspomnieć o wstępnych rozmowach z Maćkiem, aczkolwiek zapewne będziemy mieć w tej produkcji swój udział.


R.K.: Jak wszyscy widzimy, promocja i dystrybucja wydawnictw muzycznych coraz bardziej i bardziej przesuwa się w stronę internetu, jak grzyby po deszczu powstają net-labele, artyści częstokroć udostępniają swoje nagrania do odsłuchu lub ściągnięcia za darmo. Dowód idealizmu, czy rezygnacji?


R.: Trudno postrzegać to w takich kategoriach, kiedy artyści w żaden sposób nie zarabiają na płytach, a jeśli nawet, zarobki te są niewielkie. Być może fani Radiohead myślą, że to idealizm ze strony Thoma – osobiście nie przepadam. Myślę, że dystrybucję internetową – co może wydawać się kontrowersyjne – można postrzegać w pewnym sensie jako zagrywkę komercyjną i bycie na czasie. Kiedy dystrybucję internetową „na pełnych obrotach” rozpoczął Trent Reznor z Nine Inch Nails, ludzie zauważyli, że to się sprawdza, a Reznor wcale na tym nie traci, a – co ciekawe – nawet zyskuje. Wynikało to pewnie z wielkiej nieufności i lekceważenia mediów internetowych. Czytałem niedawno artykuł o upadku gazet, przedstawiający m.in. redaktora naczelnego jednego z największych pism muzycznych. Mówił on o tym, że dziennikarze internetowi, reprezentujący – jak to stwierdził – „nieprawdziwe gówno” (albo coś w tym stylu), nie będą w stanie nigdy zastąpić papieru. Kilka miesięcy później zmienił zdanie, gdy właściciel pisma zmuszony był do cięć w nakładzie pisma.


D.: To jest tak: w Polsce mamy kiepski rynek muzyczny, mało oficjalnych labeli, a już na pewno nie są one zainteresowane wydawaniem ciekawych, nietypowych rzeczy od debiutantów. Jeśli jesteś rozpoznawalny i wiesz, że trzy tysiące psychofanów kupi twoją płytę, to jeszcze jest szansa na wydanie twoich muzycznych eksploracji. Dla takich jak my – nie ma. To ogólnie szerszy problem z jakością kultury muzycznej w Polsce; to nawet nie jest kwestia kupowania płyt, jakby chcieli ludzie mainstreamu, raczej chodzi mi o to, do jakiej muzyki dociera przeciętny Kowalski. Przypominam, żyjemy w kraju, w którym wciąż Pink Floyd jest synonimem eksperymentu muzycznego (co oczywiście nie jest hejtem, uwielbiam Pink Floyd).  Nikomu się nie chce męczyć z słuchaniem jakiś powalonych, nietypowych dźwięków. Samemu mi się przecież nie zawsze chce, a staram się być otwartym na gatunki. Stąd też właśnie został nam internet. Net-label generalnie nic nie kosztuje, płyty drukują i tak sami artyści, wrzucają do odsłuchu do sieci, bo oczywiście jesteśmy – parafrazując klasyka – „na fejm łasymi prostytutkami". Lubię myśleć, że naszych płyt słuchają ludzie ciekawi muzyki. I że dobrze się przy tym bawią. I że będzie nas coraz więcej. Kiedyś ludzie grali na gitarze po klubach, potem po klubach w sąsiednim, większym mieście, potem puszczałeś singiel i tak dalej. Zawsze ta droga do fejmu jest niewdzięczna, bolesna i pełna wyrzeczeń.


Co do tego co stwierdził Rafał, nie jest do końca tak. Radiohead i NIN szli „od góry", mieli fejm, ileś-tam płyt na koncie wcześniej, opadającą powiekę i armię wyznawców. Więc im łatwo było wrzucić płytę w sieć ze wzruszeniem ramion i być pewnym, że „dobrzy ludzie" coś im sypną groszem. No jasne, że tak, jak sypali po kilkanaście dolarów za płytę, to dlaczego nie mieliby teraz sypnąć kilka? Problem jest dla takich nołnejmów jak my. Noon niedawno powiedział, że internet to czarna dziura i w ogóle, nie wrzucajcie płyty w sieć. Z drugiej strony –  jeśli nie wrzucimy, to się nigdy nie dowiemy, czy ta muzyka jest dobra, jaki ma odbiór wśród ludzi, choćby tych kilku znajomych. Wśród blogowiczów i tak dalej. A to, że „upadek prasy papierowej" i że blogowicze wygryzą stare media, nie wiem, czy to jest dobre. Chyba jesteśmy w okresie przejściowym, czymś takim, ale nie zastanawiałem się nad tym zbyt poważnie


R.: Krótko mówiąc, przez internet łatwiej dotrzeć do odbiorcy. A nam co innego pozostaje oprócz internetu?


D.: O to, to.


R.K.: Zaskoczycie nas jeszcze jakimś projektem w tym roku?


D.: Jeśli ten „poważny" projekt ruszy, to myślę, że maks jedną epkę zrobioną gdzieś na boku dla relaksu. No i remiksy. Jak zwykle.


R.: Zanim przystąpimy do pracy nad kolejnym Palmerem, którego chyba będzie ciężko zrobić w tym roku, jeśli mamy takie plany, o jakich mówiliśmy wcześniej, aktualnie pracuję nad wspólną, rapową epką z Kecajem, znanym z Koligacji Gie Ka. Czekajcie!

 

Facebookowy profil Palmer Eldritch

Palmerzy na soundcloudzie

http://skwer.org/