Recenzja ostatniej płyty Tima Heckera, kanadyjskiego twórcy muzyki ambient.
Nigdy nie byłem w Montrealu, ale to miasto musi mieć w sobie niemożliwe do zdefiniowania „coś”. „Coś” określane jako aura, atmosfera, szczególna energia towarzysząca miejscom, zdarzeniom, tworom. Wiem, że Montreal ma mocną muzyczną scenę. Godspeed You! Black Emperor, moi niedający się opisać ulubieńcy, Arcade Fire, ukochani wszystkich indie-ludzi, Ghislain Poirier, Ortega Cartel, A-Trak i cała mniej znana reszta hip-hopowej radosnej hałastry, nie zapominajmy o Leonardzie Cohenie i Celine Dion, oni też są z największego miasta Quebecu, wypada jeszcze nadmienić, że Amon Tobin mieszka teraz w którejś z dzielnic Montrealu i tworzy nowy album.
Montreal jest nazywany stolicą kulturalną Kanady, a patrząc tylko na skład niesamowitych muzyków rezydujących, bądź pochodzących z Montrealu, określenie to nie dziwi. Nie wiem jak tam jest, ale wydaje mi się, że to miasto jest czymś na kształt połączenia Paryża z Nowym Jorkiem. Tim Hecker urodził się w Vancouver, ale mieszka i tworzy właśnie w Montrealu, a ja nie mam pojęcia jakich słów użyć, żeby opisać wszystkie drony, ambientowe plamy, strzępki melodii, przeskoki, trzaski, powolne nawarstwianie się dźwięków. Nie wiem, najzwyczajniej w świecie nie wiem.
Hecker w jednym z wywiadów mówił: I became obsessed with digital garbage. Like when the Kazakstan government cracks down on piracy and there's pictures of 10 million DVDs and CDRs being pushed by bulldozers. Owszem, czuć w tej muzyce pewnego rodzaju śmieciowość, dlatego właśnie użyłem opisu wielkiego miasta. Każda metropolia ma swoje brudne, zapomniane miejsca, gdzie kosze na śmieci są przepełnione, ludzie są smutni i apatyczni, a bezdomne zwierzęta biegają po opuszczonych podwórkach. Ravedeath jest dźwiękowym zapisem takich miejsc, Hecker w swoich ambientowych kompozycjach konstruuje muzyczne tło dla białych plam na mapach miast, które znają dobrze tylko ich mieszkańcy, cała reszta boi się tam wejść.
Ravedeath podzielony jest na trzy główne części, z małymi przerwami między nimi. Najpierw następuje widoczne na okładce zrzucenie pianina z dachu, swego rodzaju zabójstwo dokonane na muzyce w utworze The Piano Drop, potem zaś w trzyczęściowym In The Fog wkraczamy w krainę mgieł, ale nie jest to miejsce wyjęte z literatury romantycznej, tylko bardziej zapomniana dzielnica miasta pokryta mieszaniną smogu i unoszącej się pary wodnej. Po wyjściu z mgieł następuje chwilowe uspokojenie, które momentalnie gaśnie w dwóch częściach Hatred of Music. W tych dwóch utworach jest wszystko – piętrzące się ściany hałasu sprawiające wrażenie zrobionych z metalowych części kontrapunktowane delikatnymi dźwiękami kościelnych organów, jednakże to subtelności w owych kompozycjach trzeba dostać się, walcząc po drodze. Potem mamy przerwę na odpoczynek i analizę dotychczasowych poczynań (Analog Paralysis, 1978), ale zaraz potem muzyka dokona samobójstwa (Studio Suicide, 1980), czym przeniesiemy się do nieba bądź innej metafizycznej krainy, której zadaniem jest ukoić nasze lęki (trzy części In The Air).
Specyfika ambientu polega na tym, że opisywanie każdego utworu z osobna jest nieporozumieniem, gdyż należy wgryźć się w całość. Również w tym wypadku trzeba usiąść wygodnie, założyć słuchawki i dać się pochłonąć, ale to banalne stwierdzenie. Chciałbym napisać coś niebanalnego na ten temat, ale nie umiem, a akapit powyżej jest tylko marną próbą. Po prostu się zakochałem. Najzwyczajniej w świecie się zakochałem.
Damian Kowal ©
Tim Hecker; Ravedeath 1972
Kranky; 2011