Osobiste rozliczenie, z tym co w minionym roku zaserwowali nam [moi] ulubieni artyści.
Tradycją stało się już moje osobiste rozliczenie, z tym co w minionym roku zaserwowali nam ulubieni artyści. Po bardzo obfitym w interesujące premiery roku 2009, kolejne dwanaście miesięcy rozpoczęło się wyraźnym regresem. Niewiele z albumów ukazujących się w pierwszym kwartale, potrafiło zatrzymać mnie przy sobie na dłuższą chwilę i zaskoczyć czymś niecodziennym. Jednak pierwsze przejawy ciepłej wiosny, uwrażliwiły moje zmysły i wkrótce uległem kolejnym muzycznym zauroczeniom.
Jedną z pierwszych interesujących propozycji okazało się wydawnictwo współczesnego giganta gitary Joe Bonamassy. Artysta już wiele lat temu zyskał miano wirtuoza, kolejnymi płytami udowadnia zaś, że droga do panteonu gwiazd muzyki bluesowej jest już bliska końca. Black Rock to jego najświeższe studyjne dokonanie, które przez długi czas nie ustępowało miejsca innym albumom w moim odtwarzaczu. Nagrana w Grecji płyta okazała się prawdziwą „śródziemnomorską perłą”, z blues-rockowym pazurem. Nowa muzyka artysty, choć momentami doprawiona lokalnym folklorem, a czasem wręcz liryczna, nawet na chwilę nie pozostaje jednak na drugim planie i nie pozwala zapomnieć, że hałasujące gitary są tym, co Bonamassa kocha najbardziej. Artysta raz po raz chwyta nas za ramiona i mocno potrząsa, serwując mięsiste, riffowe granie i opętane, wirtuozerskie solówki. To jeden z tych albumów, który rozgrzewa mnie już na samą myśl o tym, że mam go w swojej kolekcji.
Moja miłość do zadziornego gitarowego grania zaowocowała kolejnymi dwiema świetnymi płytami, które umieściłem w tym podsumowaniu. Pierwszym z zapowiedzianych „chłopców z gitarą” jest Philip Sayce. To zarazem jedno z moich najważniejszych odkryć minionego roku. Założenia albumu
Innerevolution są bardzo jasne i klarowne. To kawał dobrego grania prosto z serca, bez zbędnych udziwnień. Artysta pozostawia innym studyjne zabiegi, służące maksymalnemu wypieszczeniu każdego dźwięku, a w zamian serwuje nam gitarowe sprzężenia, analogowe przestery i fuzzy oraz olbrzymią dawkę energii. To album, który urzeka niczym nieskrępowanym muzykowaniem. Ostre, blues-rockowe gitarowe zagrywki i mnóstwo hałasu dokoła sprawiają, że działa jak narkotyk. Sayce udowadnia, że jest artystą świetnie odnajdującym się w wielu stylistykach, zarówno jako gitarzysta, jak i charyzmatyczny wokalista. To z pewnością kolejny z moich gitarowych faworytów, którego płytę chętnie postawię na półce obok albumów Jonnego Langa czy wspomnianego już Joego Bonamassy.
Blues-rockowy tryptyk zamyka najmłodszy z trójki panów: Scoot Mckeon. Trouble to świetna gitarowa płyta, w której czuć ducha Hendrixa i Stevego Ray Vaughana, z twórczości których ten młody gitarzysta czerpie pełnymi garściami. Nie ma w tym jednak nic złego, bo choć taki styl gry dobrze jest nam znany, to kompozycje na tym albumie mogą być już zaskoczeniem. Scott wędruje pomiędzy riffowym graniem, liryczną balladą w stylu Johna Mayera oraz brudnym psychodelicznym rockiem. Bez żadnych kompleksów serwuje nam całą gamę efektownych patentów i solówek, których pozazdrości mu niejeden gitarzysta z większym stażem. Oto wyrasta kolejny doskonały instrumentalista oraz niesztampowy wokalista, który bynajmniej nie śpiewa z konieczności.
Moja słabość do gitarzystów przez cały miniony rok nie dawała za wygraną i oto kolejny z nich zajął wygodne miejsce w tym zestawieniu. Płyta November Dominica Millera była jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie albumów, głównie z powodu zapowiadanych przez samego artystę rewolucyjnych zmian w uprawianej dotychczas stylistyce. Wybitny muzyk sesyjny oraz wieloletni współpracownik Stinga naprawdę zaskoczył swoich fanów. Mistrz nastroju i subtelnego grania, dotychczas kojarzony głównie z brzmieniem gitary z nylonowymi strunami, postanowił pokazać swoje drugie oblicze. W efekcie zaserwował nam potężne rockowe riffy, które mieszają się z fusion oraz brzmieniami new age. Jednak mimo zamiany stylu, Miller nadal w podobny sposób pojmuje muzykę, a jak sam mówi zmienił jedynie narzędzie, na którym ją wykonuje. Kolejna świetna płyta w jego solowej dyskografii.
Wiele wartościowych dźwięków zaserwowali w tym roku artyści z drugiego muzycznego bieguna, którzy nie przywykli do hałasujących gitar, a bliższe są im fortepianowe pasaże. Jednak tak naprawdę również i oni lubią od czasu do czasu odrobinę porozrabiać. Z pewnością z tymi słowami zgodziliby się muzycy z formacji The Bad Plus. Swoim najnowszym albumem pokazali, że są jednymi z nielicznych artystów na współczesnej scenie jazzowej, którzy od lat kroczą wybraną przez siebie drogą, bez cienia komercji. Kompozycje tworzące najnowszy album udowadniają, że muzykom nadal nie znudziła się wędrówka na przełaj i wciąż potrafią dać niezłego energetycznego kopniaka.
Never stop gna do przodu z każdym kolejnym utworem. Czasem aż trudno dotrzymać tempa artystom, którzy nie pieszczą uszu słuchacza ciepłymi i przyjemnymi frazami. Jest wręcz odwrotnie: tutaj panują twarde zasady i męska gra. To jazz, który wymaga zrozumienia - pełen dysonansowych napięć harmonicznych i ostinatowych hipnotycznych motywów. Słowem The Bad Plus tworzy muzykę, która nie zna granic i nie bawi się w zbędne konwenanse.
Kolejna pozycja obowiązkowa dla wszystkich entuzjastów jazzu to Herbie Hancock i jego „wyśniony projekt”, który okazał się być bardzo odważnym przedsięwzięciem. Próba przearanżowania tzw. nietykalnych utworów, jak np.
Imagine Johna Lennona czy
Don't Give up Petera Gabriela, na jazzową stylistykę doprawioną elementami world music, okazała się jednak ciekawa i nierażąca dla słuchającego. Album ten lśni od ilości gwiazd, które wzięły udział w jego nagraniu. To prawda, że muzyka łączy pokolenia, bo tu obok Wayna Shortera i Jeffa Becka odnajdziemy np. Pink oraz Seala. Bardzo podoba mi się taka otwartość Hancocka. To pewnego rodzaju symbioza: Hancock dzięki młodym artystom potrafi zabrzmieć bardzo współcześnie, a w zamian daje im rekomendację najwyższą z możliwych. Album ten, podobnie jak nagrany w konwencji „wspólnego muzykowania”
Possibilites, jest uwiecznieniem doskonałej atmosfery i radości z wykonywania muzyki, które panowały podczas pracy w studio. To płyta nagrana bez jakiejkolwiek presji, cudownie szczera i prawdziwa.
Karierę Nikki Yanofsky śledzę wnikliwie niemal od samego początku. Moje skrupulatne obserwacje zaowocowały nawet pewną hipotezą, która zamierzam się podzielić. Otóż ta młodziutka wokalistka jest doskonałym przykładem na to, że Bóg nierówno rozdziela swoje dobrodziejstwa. Nikki to piękna młoda dama o genialnym warsztacie wokalnym, a przede wszystkim nieprzeciętnej muzycznej osobowości. Nie doszukiwałbym się tu tej Bożej niesprawiedliwości, gdyby nie fakt, że ma ona dopiero 16 lat. Przyznam jednak, że po tym jak zadebiutowała koncertowym wydawnictwem prezentującym almanach światowej muzyki jazzowej, z wielkim niepokojem czekałem na jej pierwszy studyjny album. Nastoletnia wokalistka nie rozczarowała mnie w ani jednym wyśpiewanym dźwięku. Bez najmniejszych kompleksów udowodniła, że świetnie odnajduje się nie tylko w jazzowych standardach, ale także w popowej i soulowej stylistyce. Na tle świetnych kompozycji z albumu
Nikki artystka prezentuje nam szczyty jazzowej wokalistyki oraz swoją niesłychaną muzyczną wrażliwość. To z pewnością jeden z najważniejszych debiutów tego roku.
Wiosenne miesiące upłynęły mi w oczekiwaniu na kolejny album jednego z największych współczesnych artystów, którego każde wydawnictwo wywołuje u mnie ogromne podekscytowanie. Sama idea tego projektu jeszcze przed oficjalnym terminem wydania wywoływała skrajne emocje. Sting, bo o nim mowa, zdecydował się na nagranie swoich piosenek z orkiestrą symfoniczną. Nauczony doświadczeniem wiem, że w większości przypadków takie przedsięwzięcia kończyły się fiaskiem. Jednak tym razem historia potoczyła się zupełnie inaczej, czego owocem jest cudowny album
Symphonicities. Jego główną siłą napędową okazał się nie sam Sting, czy jego przeboje, lecz bliskie ideału orkiestracje, za którymi stanęła cała plejada doskonałych aranżerów. I to właśnie zadecydowało o tym, że Sir Sting po raz kolejny wraca z wyprawy w pełnej chwale.
Tuż przed oficjalnym zamknięciem mojego rocznego podsumowania w jego szeregi wkradły się dwie niezwykłe płyty. Muszę przyznać, że artyści stojący za tymi wydawnictwami obeszli się ze mną bardzo okrutnie, gdyż bez najmniejszych skrupułów poprzewracali całą misternie tworzoną przeze mnie listę. Jednak tak naprawdę dziękuję im za to każdego dnia, gdyż muzyka, jaką mi w zamian podarowali, potrafi zmienić sposób patrzenia na świat.
Pierwszym z tak szumnie zapowiedzianych albumów jest wydawnictwo młodego geniusza instrumentów dętych Troya Andrewsa, znanego bardziej pod pseudonimem Trombone Shorty. Na krążku
Backatown pokazał, do czego tak naprawdę można użyć puzonu - instrumentu, który w jazzie raczej nieczęsto występuje jako wiodący. To jednak nie koniec niespodzianek. Troy postanawia jawnie lekceważyć muzykę jazzową i klasyczne zasady w niej panujące, w efekcie czego to rytmy funky i r'n'b wiodą prym, a zaskakujące, eklektyczne zestawienia są tu na porządku dziennym. Niech nikogo nie zdziwią również przesterowane brzmienie trąbki (bo tym instrumentem artysta również biegle się posługuje) lub sekcja dęta grająca w bigbandowym stylu na tle ostrego rockowego pulsu z rozgrzanymi do czerwoności gitarami. Jednak prawdziwe oczarowanie przychodzi dopiero wtedy, gdy Troy zaczyna śpiewać. Obłędnie, porywająco i elektryzująco - tak, jak najwięksi mistrzowie gatunku. W obliczu tego wszystkiego zupełnie nie dziwi mnie nominacja do nagrody Grammy. Zastanawiające jest jedynie samo zakwalifikowanie płyty do kategorii jazzu, który na tym albumie jest jedynie punktem odniesienie do fascynujących muzycznych wędrówek.
Gdy wiele lat temu po raz pierwszy usłyszałem grupę Take 6 myślałem, że w muzyce wokalnej nie wydarzy się nic bardziej ekscytującego. Jednak kolejne olśnienie miało miejsce, gdy poznałem artystów tworzących formację Naturally 7. To nie tylko zauroczenie, czy mój chwilowy kaprys, ale prawdziwa miłość, uwielbienie i podziw, bo takie emocje towarzyszą mi już na samą myśl o tym, co znalazło się na ich najnowszym albumie. Twórczość Naturally 7 trudno porównać do czegokolwiek, bo chyba jeszcze nikt nie wspiął się tak wysoko w kręgach muzyki wykonywanej bez użycia żadnych instrumentów.
Vocal Play to tytuł ich najnowszego albumu, a zarazem jedyne słuszne określenie tego, co tworzą artyści. Jednak tak naprawdę to, co robią ze swoim głosem przekracza możliwości ludzkiej percepcji i wymyka się wszystkim wymyślonym kategoriom.
Na koniec pozostawiłem album wyjątkowy, który wywarł na mnie ogromne wrażenie, mimo iż dotychczasową twórczość jego autora znam doskonale. Artystę od rzemieślnika odróżnia jednak to, że ten pierwszy nigdy nie jest do końca oczywisty
llumination Josha Grobana to płyta, o której nie potrafię pisać inaczej niż w samych superlatywach. To album, który przekroczył poziom mojego pojmowania piękna i tym samym wyznaczył nową granicę, do której chyba nikt przez długi czas nie dotrze. Okrzyknięcie tej płyty albumem roku to wszystko, co mogę zrobić, by wyrazić zachwyt nad tym doskonałym dziełem. Josh Groban po raz kolejny udowodnił mi, że poprzez muzykę można oczyścić swoją duszę ze wszystkiego, co złe i każdego dnia na nowo odkrywać piękno tego świata.
© Bartosz Domagała & Wywrota.pl