Recenzja drugiej epki poznańskiego zespołu – Białe Wiśnie.
Wróciłem do domu po zajęciach, odrobinę zmęczony i przytłoczony nadciągającym referatem o żydowskim karnawale, a także tyradą prowadzącej lektorat z francuskiego. Nie załamało mnie to jednakże, a myśl, że gdzieś na zagraconym stole czeka na mnie płytka z porcją nowej muzyki, zachęcała do działania. Nastawiłem wodę na kawę, odkopałem krążek.
Odtwarzacz włączony, płyta nastawiona. W czasie pierwszego utworu przypomniałem sobie, że mam do napisania recenzję, jakiegoś Black Bazaru, postanowiłem więc zrobić szkic. Przewróciłem cały pokój do góry nogami, żeby odnaleźć książkę, następnie rozpocząłem poszukiwania kartki i długopisu. Gdy w końcu byłem należycie przygotowany do pracy, odkryłem, że z wieży nie dolatuje żaden dźwięk. Nastawiłem ponowne odtwarzanie i zasiadłem do pracy.
Potem wrócił mój współlokator, który wyciągnął mnie do kuchni na krótką pogawędkę o zajęciach, fenomenologii badań literackich, rytuałach przejścia, a wypadłoby zmyć naczynia, no nie i innych przyjemnie zajmujących czas sprawach. Skoro już byłem w kuchni, postanowiłem coś ugotować, więc ochoczo zabrałem się do krojenia, mieszania, doprawiania, odcedzania i smażenia (kolejność przypadkowa). W misce znalazł się pierwszorzędny makaron z sosem, a ja znów odkryłem, że przegapiłem odsłuchanie płyty.
Powiedziałem sobie, że trzeba się skupić. Włączyłem odtwarzacz raz jeszcze i przez siedemnaście minut (tyle trwa nowe wydawnictwo poznaniaków) siedziałem na łóżku, wpatrzony w wyświetlacz wieży. Nie tracąc koncentracji przestudiowałem okładkę. Spodobała mi się, ze względu na chłodny odcień niebieskiego, odrobinę skandynawski. Epka dobiegła końca, a ja nie miałem żadnych konkretnych odczuć, niczego co porwałoby moje uszy. Doszedłem do wniosku, że skoro nic nie przyszło mi do głowy, trzeba posłuchać jeszcze jeden raz, tym razem dogłębnie analizując każdy dźwięk. Kolejne siedemnaście minut upłynęło mi na wgłębianiu się w strukturę muzyki Białych Wiśni, ale po raz kolejny w mojej głowie nie zarysowało się jakiekolwiek wrażenie.
Pijąc drugą kawę, stoczyłem ostatni bój z Tel Quel i stwierdziłem rzecz następującą: da się tego słuchać, ale jest mnóstwo lepszych zespołów. Gdyby Białe Wiśnie odpuściły sobie teksty i wokale, powiedziałbym, że jest to bardzo porządny instrumentalny pop-rock. Przemytnicy Wrażliwości zaczynają się bardzo miłą basową partią wspomaganą przez perkusję a la Joy Division, ale czar pryska gdy wchodzą wokale, zaś powraca na sam koniec wraz z solówką gitary i leciutko sigurowatym brzmieniem klawiszy wieńczącym piosenkę. Z kolei pierwsze sekundy Gówniarza przynoszą skojarzenia z My Bloody Valentine, czy – szukając na naszym podwórku – z ostatnim wydawnictwem Much, ale znów wokale psują cały odbiór. W warstwie instrumentalnej jest sporo miłych odniesień do sceny brytyjskiej, podobnie jak do polskiej alternatywy ubiegłej dekady i brzmiałoby to naprawdę dobrze, gdyby nie wokalista. Tyle dobrego, że przynajmniej teksty nie irytują, a biorąc pod uwagę inne polskie wydawnictwa z tego roku, jestem w stanie stwierdzić, że są dobre.
Reasumując, najnowsze wydawnictwo Białych Wiśni nie jest żadnym odkryciem – najzwyczajniej w świecie to porządna pop-rockowa płyta, bez specjalnych zachwytów, ale da się ich słuchać. Stwierdzenie, że z niecierpliwością będę czekał na ich debiut byłoby kłamstwem, aczkolwiek gdy takowy się ukaże – chętnie posłucham, żeby ocenić czy panowie z Poznania się rozwinęli.
Damian Kowal
Białe Wiśnie, Tel Quel EP
wyd. własne, 2010