Bogowie pochodzą z Islandii... - relacja z koncertu Sigur Rós.

Kuba Śliwiński
Kuba Śliwiński
Kategoria muzyka · 22 sierpnia 2008

 

    Minął już jeden dzień, a ja nadal nie potrafię dojść do siebie. Myślałem że te kilkanaście godzin pomoże mi w tym, żeby jakoś zebrać myśli, poukładać w logiczną całość i na spokojnie przeanalizować to wydarzenie. Niestety, nic z tego. Dlatego te kilka zdań z pewnością będzie mocno chaotyczne, za co z góry przepraszam.

 

    Islandczycy tym razem zawitali do Warszawy. Po wielu perturbacjach

związanych z wyznaczeniem miejsca koncertu wybór padł na Amfiteatr w Parku Sowińskiego. Z perspektywy czasu nie wyobrażam sobie bardziej trafnego miejsca w którym miałby odbyć się koncert.
Dostanie do Parku nie stanowiło większego problemu, więc czym prędzej udałem się do kolejki, która w potwornie szybkim tempie nabrała rozmiarów co najmniej sporych.

Przed godziną 19 bramy amfiteatru zostały otwarte. Moją uwagę już na początku przykuli panowie ochroniarze, którzy hucznie zapowiadali jak to oni nie będą przeszukiwać widzów. Na zapowiedziach się skończyło. Radosne klepnięcie w plecki, tak oto wyglądał proceder przeszukiwania widza przed koncertem Sigur Rós. Myślę że jakbym miał na bilecie wydrukowane np. Mogwai to większych problemów z wejściem bym nie miał.
Zawsze przecież można powiedzieć że to support...
Ogólnie ochrona okazała się totalny zaskoczeniem, in minus rzecz jasna.
Ale nie o rzeczach nieistotnych miałem pisać.

 

Po przejściu bram amfiteatru zająłem niezwykle komfortowe miejsce jakim była

drewniana ławeczka położona idealnie naprzeciw sceny. A ta prezentowała się nad wyraz ubogo. Jedyne co przykuwało uwagę to pięć gustownych, białych balonów rozmieszczonych nad głowami muzyków.

Z godziny na godzinę widzów przybywało. Niestety spora część ludzi została umieszczona na schodach amfiteatru z powodu zwyczajnego braku miejsc. 130 złotych za miejsce na schodach? Dziękuje za takie przyjemności. Brawo organizatorzy. Moja drewniana ławeczka z miejsca przybrała znaczenie miejsca vipowskiego.

 

Punktualnie o godzinie 20 na scenie zameldował się niepozorny chłopiec z Islandii. To Olafur Arnalds, przez niektórych przyjęty niczym gwiazda wieczoru. Mnie pozostanie w pamięci niestety tylko jego nieco koślawe „dzienkuja", bo Olafur zaserwował dosyć usypiającą i monotonną porcję dźwięków, która w znacznej części przeziewałem. Ciekawym zjawiskiem był fakt że spora grupa ludzi po występie młodego Islandczyka bardzo szybko udała się w kierunku wyjścia.

Minuty mijały, dźwiękowcy uwijali się jak w ukropie, a spragniona wrażeń publiczność co rusz zagrzewała muzyków do wyjścia burzą oklasków.
Wreszcie około godziny 21 pierwszej światła zgasły i bohaterowie pojawili się scenie. Kubraczek a'la Michael Jackson, fikuśny kucyk z tyłu głowy Jonsiego. Orri za to w finezyjnej koronie mieniącej się morzem kolorów. Kjartan i Georg chyba niespecjalnie mieli ochotę na przebieranki, więc ubrani byli w zwykłe nazwijmy to „robocze" stroje.

  

Spektakl się rozpoczął....
Wszystko co można zarzucić Sigur Rós, że są wtórni, nudni, nagle przestało mieć znaczenie. Cały amfiteatr rozpłynał się przy pierwszych dźwiękach „Svenf-G-Englar". Doskonałe otwarcie wieczoru. Publiczność nagrodziła Islandczyków ogromnymi brawami. A oni tak cudownie stremowani. Sprawiający wrażenie przestraszonych, przytłoczonych tym całym zgiełkiem. Jakby nie zdawali sobie sprawy, jak wielką, niewyobrażalnie wielką moc posiadają.

 

Widzowie w ciszy i skupieniu wysłuchali kolejnych utworów. Tak ganiony przeze mnie „Festival" tutaj nabrał zupełnie nowych barw. Podobna sytuacja miała miejsce z „ við spilum endalaust " który na płycie wypada mizernie, natomiast przy okazji koncertu powalał rozmachem z jakim został zagrany. Ale setlista nie opierała się oczywiście tylko na numerach z nowej płyty. Nie zabrakło prześlicznego "Ny Batteri". "Hoppipolli", która nieważne czy z Amiiną czy bez, wypada wspaniale. Także "Heysatan", przywołany gwałtownie przez jednego z widzów był jednym z jaśniejszych punktów wieczoru. Subtelnie, delikatnie, amfiteatr zalany taką ciszą, że dało się usłyszeć szum wiatru. Jako ostatni z nowej płyty zaprezentowany został "Gobbledigook"

Zamykam oczy i nadal siedzę na drewnianej ławeczce, a obok mnie same roześmiane twarze rytmicznie klaszczące.

Tak właśnie wygląda błogostan.

Tak właśnie wyglądał cały koncert Sigur Rós, który każdy przeżywał na swój sposób. Nieważne czy przyszedł na niego z synem, z dziewczyną, z żoną. Nieważne czy miał 15, 40 czy 50 lat. Podczas tych dwóch godzin wszystko przestało mieć znaczenie. Wszystko odeszło na dalszy plan. Czy to brzmi zbyt patetycznie? Absolutnie nie. Z pewnością, nie dla tych czterech tysięcy najszczęśliwszych ludzi na świecie...

 

 

Setlista:

 

1. Svefn-G-Englar
2. Glosoli
3. Ny Batteri
4. Fljótavík
5. Festival
6. Hoppipolla
7. Med Blódnasir
8. Inní mér syngur vitleysingur
9 Við spilum endalaust
10. Heysatan
11. Olsen Olsen
12. Saeglopur

13. Hafsol
14. Gobbledigook
----------
15. Untitled 8 (a.k.a. „Popplagið")
----------
16. Viðrar vel til loftárása