Chciałabym, żeby ten artykuł nie był tylko kolejnym nic nie wnoszącym głosem buntu na polską rzeczywistość. Chciałabym, ale niestety w tym cały jego bezsens, że nie przeczyta go właściciel żadnej wytwórni, a nawet gdyby (co jest czysto teoretyczne) nie ma szans na jakiekolwiek zmiany. Nieprawda, że Polak potrafi.
Czekaliśmy naprawdę bardzo bardzo długo. Przeżyliśmy Kaję Paschalską, Tomka Makowieckiego i Alicję Janosz. Można było dosłownie rzygać puszczanymi na okrągło we wszystkich stacjach radiowych komercyjnymi ‘przebojami’ (okazuje się, że pojęcie przebój od jakiegoś czasu jest względne). Aż w końcu pojawiła się iskierka, która dała nam nadzieję na ognisko. Niecierpliwie wyczekiwałam innowacji, upragnionej różnorodności i wielkiego come back na zapomniane w dobie mody na czarnych rockowe granie.
Pogodna, uśmiechnięta, polska Janis Joplin. Wszyscy widzą, że Ewelina Flinta ze swoją subtelną i zadziorną chrypką potrafi. Ale mimo to, że deklaruje się jako półhipiska, zarysowując swój image koralikami, długimi piórami i strojem ‘sugerującym wolną miłość’; wydaje się bladą i niezbyt wyraźną osobowością na tle komercyjnej popowej sieczki, jaką bez przerwy serwują nam polskie wytwórnie. Ciężko się wyłamać – i to jest uniwersalne usprawiedliwienie muzycznej bezpłciowości.
Ewelina jest wielka wyśpiewując covery Janis na bliskim jej klimatom Woodstocku. Ale kiedy wreszcie robi się o niej naprawdę głośno i wydaje własną płytę, pojawia się brutalny komentarz: to już nie to. Pewna grupa ludzi odkryła talent i na nieszczęście postanowiła się nim zająć. Ale przecież bezsensowne byłoby wcielanie się w role wielkich, którzy już odeszli pozostawiając po sobie jedynie wspaniałą muzykę i delikatne muśnięcie buntu. Dlaczego Ewelina nie przewróciła do góry nogami żenującej polskiej fonografii? Czy zabrakło odpowiednich ludzi, którzy wykorzystaliby niesamowite narzędzie Eweliny? Może kto inny powinien zająć się pisaniem piosenek? Może Ewelina powinna nauczyć się grać na gitarze i sama zacząć pisać piosenki? Jakoś niebardzo pasuje do rockowego artysty nieumiejętność zagrania chociaż kilku chwytów. I tu pojawia się ogromny brak, bo nawet niektóre popowe i lajtowe gwiazdeczki, a także gwiazdorzy disco polo grywają na tym instrumencie i sami piszą piosenki. Ewelina powinna więc jak najszybciej zająć się swą edukacją w tym kierunku. Inaczej nigdy nie stanie się twórcą przez duże T i artystą przez duże A, pozostanie jedynie wykonawczynią. Nie będzie miała też zbyt wiele do powiedzenia, bo dla ludzi zajmujących się jej sprawami najważniejsze będzie narzędzie. A narzędzie to z pewnością stworzone jest do czegoś więcej niż banalne ‘żałuję że cię znałam’.
A co z buntem?? Przecież to bunt nadaje ekspresję, wielkość, wyzwala energię. Wnosi nowe trendy i zrywa z zastygłymi zasadami. Stwarza nowe obszary sztuki i wpisuje w ponadczasowość. Budzi kontrowersję i chwyta bądź upada, czasami dorabiając się milionów.
Ale obecnie być może niektórym z nas żyje się bardzo dobrze i nie ma potrzeby zbuntowania się. Wygodniej udawać, że wszystko gra nie wyłamywać się z zastanego porządku (bo to się może zakończyć pogorszeniem naszego kochanego bytu), choć dla mnie pozostawia on wiele do życzenia.
Dla tych, którzy uważają, że dorośli i swoje przeżyli: bunt nie jest dziecinny i nie jest dla samego buntu. Jest awangardą i alternatywą dla absurdu, który nas otacza, dla polskiej rzeczywistości w każdej niemalże dziedzinie. Kuleje wszystko i wszystko potwierdza tę niezbyt chlubną opinię o naszym kraju, może wyłamuje się jedynie Adam Małysz i polskie siatkarki, które ostatnio pokazały na co je stać.
Oczywiście cały ten bunt wraz z szeregiem pięknych i wspaniałych haseł, które ośmieszają kicz i komercję funkcjonuje gdzieś w podziemiu i może nawet powoli znów rozkwita, tylko że nie potrafią z niego korzystać prawdziwe talenty. Nie ma prawdziwych, silnych osobowości, które byłyby w stanie coś zmienić. Krzyczą o sobie i o tym co się dzieje kolejni tandetni buntownicy. Krzyczy niejaki zespół Sweet Nosie. Ale cóż to jest?? Lider który swoim wyglądem niewiele różni się od guru polskiej młodzieży – Wiśniewskiego i gitarzyści, którzy zakładają na siebie śmieszne maski i stroje (kolędnicy???!!), świadomie (mam nadzieję) dając pozbawionym samodzielnego myślenia ludziom powody do utwierdzania się w swych wygodnych stereotypach. I wielce są później oburzeni, a z drugiej strony łechta ich przyjemnie to całe popularne nazywanie dziećmi szatana.
Żenujące. Poza Sweet Nosie, pojawia się ostatnio undergroundowa kapelka Kangaroz. Tylko szkoda, że są kolejnym wcieleniem Linkin Park i nic nowego nie potrafią zdziałać. Nic nowego oraz nic własnego – grają wzmocnione i przemielone przez rapowo-numetalową maszynkę covery.
A oprócz tych, którzy jako buntownicy i niekomercyjni zdołali jakimś cudem wedrzeć się w popularność (choć tak naprawdę nic do niej nie wnieśli) istnieje cała masa nieodkrytych i niezależnych, oraz cała masa zwyczajnie cienkich i bez talentu.
Zagraniczne wytwórnie wypuszczają w świat kolejnych wielkich: Evanescence, którzy wnoszą do muzycznego światka gotycki głosik Amy Lee i dość tradycyjne ciężkie granie, co daje razem ładne i przyjemne połączenie i jeszcze odnosi komercyjny sukces, bowiem jest na tyle dobre, że podoba się ludziom. Gdzieś tam zupełnie z innej beczki pojawia się Natasha StPierre i śpiewa delikatnie, romantycznie, ślicznie – nie każdemu się podoba, ale nie jest kiczowate, a głos również niebanalny. Wiele by tu można przytoczyć nazwisk i zespołów, aż do opętania przez niepokojącą myśl, że zagraniczne utwory są często po prostu dużo lepsze od naszych.
Tymczasem bowiem w Polsce pojawia się z kolejną porcją słodkiej komercji Kasia Stankiewicz, kolejny inteligentny i przebojowy singiel wydaje Kayah, a Łzy powoli staczają się już na samo dno komercyjnej zawiesiny, choć wciąż uważają, że jest inaczej. Czekam jeszcze na Krzysztofa Zalewskiego, ale znając jego ambicje muzyczne, z zespołu Loch Ness powstanie kolejne Iron Maiden i tak zakończy się moja bajka o oryginalności i nowatorstwie. Czy my naprawdę nie potrafimy stworzyć już nic nowego i nie zerżniętego z najnowszych trendów, jakie pojawią się na zachodzie?? Tam ciągle coś powstaje i coś idzie naprzód, choć ostatnio też nie dzieje się różowo. Zabrakło tych wielkich i wspaniałych, którzy chyba nawet wywęszyli co się dzieje i postanowili coś z tym zrobić. Tak więc powracają Deep Purple, Led Zeppelin i Metallica, tylko, że to też już nie to samo. Pocieszające jest to, że ludzie jeszcze do końca nie dali się pochłonąć przez kiczowatą sieczkę muzyczną i nadal chcą tych gigantów muzyki słuchać. Ale nawet to przebudzenie się dinozaurów z bezczynności i konsumowania swoich milionów dolarów zostało wiernie skopiowane w naszym ojczystym muzycznym światku. Nagle wrócił do łask (tylko z czym, do diabła!!!) Seweryn Krajewski (jedyna różnica między nim a tamtymi tkwi w owych milionach dolarów)… A swoją drogą, przecież Czerwone Gitary były wiele razy i niebezpodstawnie nazywane polskimi Beatlesami… Poza nim, znowu wydaje single Maryla Rodowicz i głośno mamy o dawnym discopolowcu, Krzysztofie Krawczyku. Powinnam się oburzyć, że starzy wygryzają z branży muzycznej młode talenty, ale ja się oburzam, że tych młodych talentów praktycznie nie ma, a jeśli już się zdarzą, zostają na wstępie zmarnowane. Wątpię, czy Ewelinie Flincie uda się nagrać coś lepszego niż jej debiutancka płyta.
Pozostaje czekać, aż wreszcie ludziom obrzydną już te pseudosuperprzeboje, aż wszyscy zaczną wyciągać na światło dzienne winyle i odgrzewać wybuchową rockową miksturę w zakurzonych adapterach. Pozostaje z przerażeniem przyglądać się zjawisku telewizyjnemu zwanemu „Idolem 3” i z resztką nadziei oczekiwać na zwycięzcę (a potem prawdopodobnie przeżyć kolejne rozczarowanie)…