Dziwny zespół, dziwny projekt, dziwny skład, dziwna działalność. Naleśnik jest gotowy was owinąć!
Każdy z nas wie kim są Acid Drinkers. Ten niesamowity polski band, który zyskał wielkie uznanie również poza granicami naszego kraju zadziwiał nas, zadziwia i mam nadzieję jeszcze będzie nas zadziwiał przez kupę lat. Były członek kwasożłopów – Litza wraz ze Ślimakiem, który nadal obejmuje rolę „kijobijcy” w Acid Drinkers postanowili jeszcze przed nagraniem ”Fishdick” pograć ostrzejszą muzykę. Wynikiem ich starań powstał jeden z dwóch polskich bandów, które wielbię i kocham za ich niepowtarzalną działalność. Powstał Flapjack...
Robert Friedrich stwierdził, iż brakowało mu wtedy czadu. W rolę gitarzysty w nowych bandzie wcielił się człowiek, który uczył grać na gitarze Litzę, pokazywał mu jak trzymać wiosło – Maciej Jahnz. Maciek grał wcześniej w Slavoyu, jednym z poznańskich zespołów, które Robert poznawał w swojej młodości. Basem zaopiekował się Jacek ”HrapLuck” Chraplak. Reszta tworzy nieco dłuższą listę w porównaniu do innych zespołów rockowych. Litza grał na gitarze rytmicznej, na pierwszym albumie można było usłyszeć Lipę z Illusion, ale to tylko na ”Ruthless Kick”. Jako główny wokal występować miała Amerykanka Elizabeth, lecz nie sprawdziła się. Lipa sprowadził Grzegorza ”Guzika” Guzińskiego, który dotychczas darł się w kapeli Ndingue. Reszta składu to oczywiście Ślimak, który nadawał całości przepięknej finezji i rytmu, który zwalał z nóg, Hau, Vimek, T. Molka, T. Heavick, Domin. Lista jest naprawdę długa, ale większość to ci, którzy tylko pomagali, dogrywali coś na pianinie, saksofonie. Podstawowy i stały od początku do końca skład to: Lica, HrapLuck, Ślimak, Guzik oraz Jahnz. Wracając do historii wprowadzenia Grześka Guzińskiego do bandu, warto wspomnieć o tym, że on miał zaśpiewać tylko kilka kawałków. Wyszło na to, że został głównym wokalistą. Guzik dodał do ostrej trashowej jazdy Licy, Ślimaka i Jahnza hip-hopowo-rappowy śpiew, który coraz to zmieniał na ostrzejszy, bardziej zachrypnięty. Niesamowita psychodelia emanująca od Chraplaka, która osiągnęła najwyższy poziom dopiero na trzeciej płycie, dopełniała całość perfekcyjnie i tworzyła coś niesamowitego. Flapjack teoretycznie nadal istnieje, lecz nie słychać o nim już od połowy 1998 roku. Miejmy nadzieję, że chłopaki reaktywują działalność choćby dla nagrania jeszcze jednego albumu.
Pierwszy album – ”Ruthless Kick”. Wydany został w 1994 roku. Zaczynając od składu, był on naprawdę powalający. Za perkusją usiadł Ślimak, a za gitarę rytmiczną chwycił Litza. Jeżeli jesteśmy już przy Acid Drinkers warto wspomnieć tutaj o „krzyczących tłach” jakie stwarzał Titus. Oprócz kwasożłopów, Guzik był głównym wokalem, Jahnz wywijał solówki, Hrap-Luck prowadził na basie, Elizabeth nieco go wspomagała jako ‘grass bass’, Lipa to kolejny wokal, podobnie jak Vimek, który oprócz tego wcinał się miejscami z saksofonem. Otwierający album utwór zatytułowany ”2 Many Ta 2’z” jest zapowiedzią tego co będzie się działo przez kolejnych kilkadziesiąt minut. Świetne tempo pięknie komponuje się ze skocznym wokalem, jaki prezentuje Guzik. Lipa wspiera go swoim cięższym głosem w partiach refrenu i nie tylko. Ciekawy pogląd w sprawie tatuaży oraz duża energia to główne atuty kawałka. Kolejny numer zaczyna się wolniej, ale za to ciężej. Nagle wchodzi Jahnz i rozpoczyna się niezła solówka, która za chwilę znika. W ”Mandatory Cocaine Song” słyszymy Guzika, którego głos przypomina krzyk przez megafon. Bardzo efektownie komponuje się to z takim wolniejszym, mniej acidowskim rytmem. Ścieżka numer 3 to jeden z lepszych utworów tego projektu. Początek ”Flapjack” to małe „walenie” po bębnach, do których po chwili dochodzi gitara zmieniająca prędkość i melodię co kilka sekund. Piosenka na chwilę przyspiesza i zaraz zwalnia, ale bardzo umiarkowanie, tak, że całość brzmi bardzo energicznie. Mamy tutaj zwrotkę, refren, kolejną zwrotkę z dodanym elementem oraz riff z refrenu nakładający się na dobrą solówkę. Po chwili riff znika i zostaje solówka z innym podkładem, podczas którego Jahnz może z powodzeniem pokazać na co go stać. Kiedy ta szaleńcza pogoń kończy się, wracamy do początkowego riffu i znowu refren, którego słowa nie są banalne: ”My head is like a flapjack, Yeah, this is my timebreak”. Song jest raczej krótki, ale za to bardzo energiczny, niemal w stylu cross-over, który tylko czeka aż nadejdzie kolejna solówka i wszyscy pomyślą: „A jednak... Acid Drinkers”. Bardzo dobre połączenie. Po ”Flapjack” nadchodzi ”Stage Diver”. Utwór ten zaczyna się szybciej niż żaden inny z dotychczasowych. Nagle wchodzi Guzik. Zaczyna się hip-hopowy wokal walczący z szybkim, acidowskim podkładem. Na chwilę Lipa opanowuje sytuację i trochę zwalnia, aby powyć: ”Headfirst into the crowd, what an awesome sight to see”. Następnie nadchodzi kolejna zwrotka. Po niej refren, który ogranicza się do słów: ”Jump! Into the crowd!”. Po nim standardowa przerwa dla sprzętu, co nie oznacza odpoczynek dla wokalisty. Po chwili słyszymy efektownie zsamplowany kawałek z pierwszej płyty Rage Against The Machine. Następnie Jahnz wchodzi ze swoją rolą, która wychodzi mu naprawdę dobrze. Po solówce mamy jeszcze raz zwrotkę no i oczywiście zamykający refren. I tutaj kończy się powaga dla tych, którzy słuchali tego albumu z kasetu. Oczywiście kończy się ona tylko na chwilkę, bo zaraz trzeba będzie przełożyć kasetę, albo poczekać aż się sama zacznie w drugą stronę kręcić. Zanim to jednak nadejdzie trzeba będzie wtopić się w ”Dead Elizabeth”. Utwór jest zrobiony dla zwykłych, przysłowiowych „jaj”. Niemalże tragiczne słowa zmieniające się z dziecięcej kołysanki w metalową jatkę są naprawdę zastanawiające. Po tej dziwnej piosence czas na tytułowy numer – ”Ruthless Kick”. Kawałek podobny do dwóch pierwszych z albumu. Jest po prostu kolejnym układem roffów, które potrafią człowieka zrzucić z fotela. Świetne tempo, dobre przerwy o odpowiedniej długości, dobre wejścia z kolejnym atakiem, kolejną solówką, kolejnym popisem możliwości Ślimaka i Litzy. Następny utwór to ”Wake Up Deaf”. Wraz z ”I Hate Fuckas” to następne utwory na miarę tego poprzedniego. W drugim z nich na uwagę zasługuje wokal Lipy, który zajął się tutaj tą funkcją od początku do końca. Dwa ostatnie utwory z płyty to ”Asterix” i ”Obelix”. Pierwszy jest wspomagany wokalistą, lecz ”Obelix” to kawałek instrumentalny, w którym usłyszeć można mały popisik Ślimaka na bębnach. Nie jest to żadna zbędna łupanina, lecz wyrafinowana, bardzo monotonna gra, do której dołączają się coraz ciekawsze elementy. Utwór jest swojego rodzaju zapowiedzią psychodelii towarzyszącej grupie w coraz większym stopniu. Ogólnie albumik jest bardzo udany. Bardzo udany projekt, który nie wydawał się na początku aż taki dobry. Oczywiście wiadomo, że jak chociażby sam Lipa, Ślimak oraz Lipa są w jednym bandzie to nie może powstać coś przeciętnego.
Drugi album to czysta poezja. Oczywiście w pewnej przenośni, ponieważ nie jest to żaden Radiohead, który przekazuje tony morlanych wartości, ale niepowtarzalny zespół, w którym totalna rozwałka jest na pierwszym miejscu. Flapjack powstał głównie w takim celu. Oczywiście ich teksty nie są puste. Z czasem, w kolejnych utworach zawarte są głębsze teksty, mądrzejsze przesłania. Wracając do dyskografii zespołu, płyta ta zawiera aż 14 utworów. Jest to duża liczba w porównaniu do 10 z poprzedniego albumu. Skład zespołu na ”Fairplay” został nieco zmieniony. Lipa już się tutaj nie pojawił, pojawił się niejaki Hau, który wspierał band wokalnie. Podobną rolę miał T.Heavick. Pojawiła się druga perkusja, którą obsługiwał T.Molka. Te czynniki sprawiły, że Flapjack stał się bardziej dynamiczny. Zatracony został styl z ”Ruthless Kick”, który stworzył wokalista Illusion. Zapowiadała się więc płyta o połowę lżejsza, ustawiona bardziej na cross-over. Już pierwsze dwa kawałki zaprzeczyły tej tezie. ”Idol Free Zone” oraz ”Active!” to naprawdę czyste szaleństwo, szaleństwo mające sens. Bardzo szybkie tempo jakie zostaje tutaj zaprezentowane jest bardzo energiczne. Sprawa wokalu została bardzo ciekawie rozwiązana. Hau razem z Guzikiem zmieniają się co kilka sekund w tym szaleńczym pędzie, który zostaje zatrzymywany tylko na małą chwilkę aby zaraz znowu wystartować. Trzecia ścieżka prezentuje znany nam, podstawowy, standardowy styl zespołu. Ramowa budowa odkrywa temat albumu – piłka nożna. ”Fairplay” jako tytułowy numer jest naładowany bardzo pozytywną energią. Temat football’u grupa potwierdza w następnej piosence zatytułowanej ”Brasil!”. Jest ona chyba najcięższa. Oparta jest na wyliczaniu nazwisk piłkarzy i ich pozycjach na boisku. Autorzy utworu – Molka, Guzik oraz Vimek z pewnością nie chcieli tutaj przekazywać żadnych wyższych wartości. Jest to czysta, metalowa jatka. Piątą ścieżkę zajmuje ”Soccer-Kids From Africa” o ciekawej, przemyślanej budowie z dobrą solówką. Tekst również nie jest bez znaczenia. Przez piłkę nożną chłopaki przekazują swoje przekonania co do walki z przeciwnikiem w naszym życiu, co do walki z przeciwnościami losu oraz co do poddawania się wobec tego wszystkiego. ”Pigment” jest obok ”Brazil!” drugim najostrzejszym utowrem na płycie. Jest nieco bardziej dołujący od tego poprzedniego, posiada efektowną zmianę wokalu w przejściu ze zwrotki do refrenu. Po tym ciężkim graniu Flapjack wraca do znanego już stylu w ”Childlike Trust”, który jest niemal połączony z kolejnym utworem. ”Comic Strip” posiada bardziej hip-hopowy wokal Hau’a wspomagany przez Guzika i jeszcze jedną, nową osobę – Bonara. Efekt jest naprawdę przedni. ”Throw This Shit Away” to kolejne dokonanie na ”Fairplay”. Mniej więcej ten sam styl, a reszta to kwestia konkretnych riffów. Na uwagę zasługuje trochę zmieniony bas podczas zwrotek. Jeżeli chodzi o budowę to kolejne dwa numery – ”Hoolies Reactions” oraz ”Slap My Neck” są tym „standardem”, który jak na standard wymiata połowę innych bandów. Jedynie ten drugi był kolejnym krokiem w stronę psychodelii. Dobrze przeciągane frazy, omdlały wokal, monotonność, która aż pachnie midem. ”Don’t Kill Anybody” to kolejny pozytywny tekst przeciwko przemocy. Trochę krzykliwy refren, ale jak najbardziej w porządku. Trzynastą ścieżkę na tym albumie zajmuje utwór o nazwie ”33”. Jest on instrumentalny, nie posiada żadnego planu typowej piosenki. Jednym słowem monotonne granie przez 3 minuty i 21 sekund. Riff jest dobry, no ale nie należy do najlepszych z płyty. Ostatni numerek to pierwszy singiel z ”Fairplay”. Nazywa się ”Whooz Next”. Ciekawym elementem jest dobrze słyszalny saksofon. Vimek podgrzewa nim atmosferę, aby gitary, perkusja i dobry wokal mógł dokończyć ten niesamowicie energiczny kawałek.
Ogólnie ”Fairplay” jest bardzo dobry. Chłopaki dobrze zrobili, że nie dali za wygraną już po ”Ruthless Kick” – jakie było pierwotne założenie. Powalili dużą część świata muzyki rockowej (nie tylko w Polsce) swoim „naleśnikiem” i Acidami. Ale to było za mało. Flapjack po roku wydaje jeszcze jedną płytę.
Nowy materiał nosił nazwę ”Juicy Planet Earth”. Był on zamknięciem działalności tego świetnego projektu. Teoretycznie nadal istnieją, ale studia razem nie zwiedzali od momentu wyjścia stamtąd, nie wspominając już o koncertach, publicznych informacjach, itd. No, ale nie zmienia to faktu, że ostatnie dokonanie nie było złe. W porównaniu do poprzednich nie prezentowało się najlepiej, ale było zupełnie w innym stylu. Tutaj psychodelia sięgnęła zenitu, a szybkiego, metalowego grania na pewno nie można tutaj znaleźć. Całość zaczyna się utworem ”Think Twice”. Początek jest dosyć ostry, nawet podpadający pod styl z ”Fairplay”. Z czasem pojawiają się drobne elementy, które sprawiają, że da się wyczuć inny styl. Wokal jest bardzo zdeformowany jak na Flapjacka, w tle da się usłyszeć przeciągane podkłady gitarowe, fuzz ma inny charakter. Zmiana jak na razie nie jest zbyt duża, a więc słuchając ”Think Twice” można się jedynie czepiać po dokładniejszej analizie, chociaż słuchając totalnego „bałaganu” pod koniec utworu nie sposób jest nie wyczuć różnicy. Druga piosenka nosi tytuł ”Cold”. Jest w gruncie rzeczy bardzo dziwna. W zwrotkach słyszymy na zmianę normalny głos Guzika, a zaraz po nim niemal dziecięcy głos zniekształcony komputerowo, który potem przechodzi w faktyczny śmiech dzieci. Całość jest wolna, w refrenach nieco przyspiesza. Trudno z jednej strony nazwać to takim stuprocentowym refenem, ponieważ jak już wcześniej wspomniałem jest to inny styl, inny układ, inna budowa utworu. W połowie nastrój się zmienia, jest na chwilę ostro, ale towarzyszą temu nowe, zupełnie nie-metalowe riffy. Pod koniec totalne rozluźnienie i zwolnienie niemal do zera. Zaczyna się ”Crook”. Gitary przypominają tutaj odgłosy silnika traktora zmiksowane z dźwiękami wydobywającymi się z taczki podczas mieszania cementu. Głosy Guzika wydają się podwajać a nawet potrajać. Co chwilę przeszywają go wysokie dźwięki wydobywane z gitar i nagle taczka wariuje, teraz to już zepsuty kołowrotek, albo jakaś inna rzecz wydająca coraz dziwniejsze odgłosy. Jako czwarta piosenka na albumie pojawił się ”Purity”. Tytuł został bardzo trafnie dobrany. Gitary tworzą przez większość utworu dobry nastrój, który rozmywa się za każdym razem, kiedy chcemy usłyszeć refren. Ale refrenu nie ma. Jego obecność ciężko jest też wyczuć w ”Onion Tears”, ale w końcu jakoś się udaje. Trochę zaczyna to przypominać starego Flapjacka, ale jeszcze daleko do tamtej jazdy. Oczywiście nie jest źle. Jest bardzo dobrze. Nowy styl jest bardzo ciekawy. ”World Of Clowns” to odgłosy stukania patykami, banjo, jest nawet harmonijka oraz wiele innych wynalazków. Wokal stanowią tutaj wszyscy z bandu, ogólnie przypomina to wielki jarmark, totalny nieład otoczony jednak pewną dozą porządku, który utrzymuje całość w pewnych granicach, nie pozwala, aby wszystko wybuchło. Nareszcie! Mamy coś normalnego. To ”Ready To Die”. Bardzo energiczny początek i za kilka sekund wchodzi rappowy wokal. Tutaj bez żadnego problemu da się wyróżnić refren. Końcówka jest opatrzona ciekawą grą na zmianę basu i elektryki. Po tej „normalności” przechodzimy do ”Human Upholstery”, który wydaje się być powrotem do psychodelii i „dziwnego” grania. Tutaj możemy usłyszeć klawisze, odgłosy syntezatorów. Nie oznacza to, że jest to jakiś total electric song. Gitara to spokojne linie melodyczne w stylu „na progu mexicano”. Bardzo trafny dobór dźwięków, ale tego się nie da opisać, to trzeba usłyszeć. ”Trippin’ Into The Unknown Lands” to jeszcze coś innego. Tym razem mamy tutaj monotonny wokal + normalny głos rodem z telewizji prowadzący monolog, który okazuje się co chwilę dialogiem. Muzyka jest zwykłym, wolnym, rockowym graniem posiadającym drobne elementy tych „nowości”, jakie zaserwowali nam artyści. Instrumenty w tym kawałku to standard, czyli bas, gitara i perkusja. ”Dead Broke” jest od strony muzycznej szybszym graniem w porównaniu do poprzedniego numeru, lecz wolniejszym od standardowego łupania z chociażby ”Ruthless Kick”. Wokal to dziwny hip-hop-boogie. Ogólnie utwór dosyć szybki i śmiało można go zaliczyć do trzech lub czterech przejawiających objawy „normalności”. ”Trouble Man” jest natomiast znacznie wolniejszy. Ciekawy riff, jakbym już wcześniej go słyszał, ale z czasem kolejne nowości i dobry wokal. Ostatni numer to secret song, który znalazł się nawet na kasetach (!). To ”I Want It All”. Piosenka ta to całość w wykonaniu Guzika. Oczywiście znakomicie zmontowane w studiu, ale wszystkie instrumenty to jego działka. Perkusja leci z syntezatora. Zaprogramował ją właśnie Guzik. Jego głos w tym najdziwniejszym numerze jest bardzo spokojny, w połowie pełen obaw, a w połowie chcący rozśmieszyć do łez. W taki właśnie sposób kończy się trzeci album Flapjacka posiadający najwięcej nowoczesnych, zaskakujących, dziwnych dźwięków, melodii. Całość owiana jest charakterystyczną otoczką. Ogólnie albumik bardzo mi się spodobał, podobnie jak dwa poprzednie, choć były zupełnie w innym klimacie.
Flapjack bardzo mnie zadziwił. Zdziałał bardzo dużo jako polski zespół powstały w kraju, w którym muzyka (szczególnie rockowa) nie ma za dobrej drogi do rozwoju. Został podobnie jak Acid Drinkers zauważony i uznany za granicą. W końcu nie było to za długie istnienie, ale zawierało w sobie dużo nowości i wykorzystania świetnego doświadczenia tworząc ogólnie zbiór bardzo dobrych kawałków. Jeżeli jeszcze nie słyszałeś tych płyt, nie miałeś okazji zobaczyć na co stać tę formację, radziłbym wybrać się do lokalnego „rozprowadzacza” płyt.