''Po raz pierwszy odkryłem śmierć... Jechałem wraz z rodzicami i dziadkiem o świcie przez pustynię. Ciężarówka wypełniona Indianami albo zderzyła się z samochodem, albo o coś uderzyła - dość, że na całej drodze rozrzucone były ciała, wykrwawiające się na śmierć.''
James Douglas Morrison, najstarszy syn Clary i Steve'a Morrisonów, urodził się w Melbourne na Florydzie, 8 grudnia 1943 roku. Matka Jima - Clara Clarke była jednym z pięciorga dzieci prawnika z Wisconsin. Steve Morrison wychował się w małym miasteczku w środku Florydy jako jedyny syn konserwatywnego właściciela ziemskiego. Steve i Clara spotkali się na krótko przed japońskim atakiem na Pearl Harbour. Pobrali się szybko, bo w kwietniu 1942 r. Później urodził się Jim. Przez trzy lata Jim mieszkał wraz z matką u rodziców Steve'a - Paula i Caroline Morrison w Clearwater na Florydzie. Parę lat później stało się coś, co Jim później określił jako najważniejszy moment w jego życiu, tak o tym mówił:
Po raz pierwszy odkryłem śmierć... Jechałem wraz z rodzicami i dziadkiem o świcie przez pustynię. Ciężarówka wypełniona Indianami albo zderzyła się z samochodem, albo o coś uderzyła - dość, że na całej drodze rozrzucone były ciała, wykrwawiające się na śmierć. Zatrzymaliśmy samochód... Byłem dzieckiem, więc musiałem zostać w środku, kiedy ojciec z dziadkiem poszli sprawdzać co się stało. Nic nie widziałem - jedynie śmieszną czerwoną farbę i ludzi leżących wokół. Nagle zdałem sobie sprawę, że moi rodzice nie wiedzą nic więcej ode mnie. Wtedy po raz pierwszy poczułem, co to jest strach. Sądzę, że w tej właśnie chwili duchy tych zmarłych Indian - może jednego, albo dwóch - biegały wokół i wylądowały w mojej duszy. Ja byłem jak gąbka - gotów siedzieć tam i wszystko chłonąć. To nie żadna historyjka o duchach, to coś bardzo poważnego.
Nie można już teraz stwierdzić, czy Jim użył tego jako podstawy czy też usprawiedliwienia dla określenia "szaman,czarownik", które mu później nadawano. W lutym 1948 r. Morrisonowie zamieszkali w Los Altos w północnej Kaliforni. Dla Jima był to piąty w ciągu czterech lat. Tu zaczął chodzić do szkoły. W wieku siedmiu lat Jim znów został wyrwany z miejsca, gdyż ojciec został przeniesiony do Waszyngtonu, a rok później (1952 r.) wysłany do Korei. Wtedy reszta rodziny powróciła do Kaliforni osiedlając się Claremont, koło Los Angeles. Po powrocie ojca ruszyli z powrotem do Albuquerque - na dwa lata, by potem wrócić do Kaliforni i zamieszkać w Alamedzie koło San Francisco. W grudniu 1958 r. Steve znowu został wysłany do Waszyngtonu i Jim spędził następne trzy lata w pobliskiej Aleksandrii, kontynuując naukę w The George Washington High School. Pozbawiony ojcowskiej dyscypliny Jim, czy to w domu czy w szkole, często przekraczał granice nie tylko dobrego zachowania, lecz również dobrego smaku. W czasie dojazdów autobusem ze szkoły do domu lub odwrotnie, opwiadał często na głos wymyślone historyjki, nastawione na zbulwersowanie pasażerów. Poprzedzało je zwykle "gustowne" preludium w postaci bekania, po czym następował np. taki dowcip: Jeden z moich przyjaciół chciał kupić psa myśliwskiego do polowań na kaczki. Poszedł do starego łowcy i spytał, jak wybrać właściwą sztukę. Stary poradził kumplowi zajrzeć psu w tyłek - trzeba brać psa z wąskim odbytem, inaczej gdy pies wskoczy do wody, wypełni się nią i utonie. Kumpel poszedł do handlarza i zobaczył mnóstwo psów. Powiedział, że chce je bliżej obejrzeć. Podszedł do dużego, sympatycznego psa i podniósł mu ogon. "Och nie - skrzywił się - szeroki otwór!" I już był przy następnym. Handlarz zblirzył się wskazując na pierwszego psa: "Cóż pan u diabła z nim wyprawiasz?","No, patrzyłem mu w tyłek, ma piękny, duży otwór i gdy wskoczy do stawu po kaczkę, woda go wypełni i zatonie". Handlarz spojrzal mrużąc oczy: "Tak? Mówi pan, że jest za duży?" Wyciągnął rękę, chwycił psa za jaja i wykręcił je lekko. "No patrz pan, wyregulowałem go panu na ptactwo!" Tu Jim wyciągał długie chii-chii-chii i rozpoczynał następne opwiadanie, ignorując chrząknięcia i kamienne milczenie otaczjących go osób. Zdumiewającym faktem dla jego rówieśników było to, że mimo obojętnego stosunku do szkoły jego oceny były bardzo wysokie. Już w szkole podstawowej zaczął przejawiać poważne zainteresowanie poezją.Chyba w piątej czy szóstej klasie napisałem wiersz pt. "Pony Express". To był jeden z tych utworów w stylu balladowym, których nigdy nie mogłem zebrać do kupy. Zawsze chciałem pisać, ale wyobrażałem sobie, że nie będzie to dobre dopóki ręka nie weźmie sama pióra i nie zacznie się poruszać bez mojego w tym udziału... nic takiego nigdy się nie zdarzyło. Nadzwyczaj bystry i wrażliwy zaczął także prowadzić dziennik, w którym zapisywał obserwacje, luźne skojarzenia i przemyślenia, "ilustrując" je zdjęciami z gazet. Niestety, notatki te nie zachowały się, gdyż Jim będąc już uczniem szkoły średniej spalił je. Po latach żałował, że tak się stało, ale... być może gdybym ich nie wyrzucił, nie napisałbym nic orygnalnego, ponieważ były to głównie rzeczy, które słyszałem lub przeczytałem, cytaty z książek... Myślę, że jeśli nie pozbyłbym się tego, nigdy nie uwolniłbym się od siebie. Wbrew woli rodziców przeniósł się z college'u St. Petersburg na Florydzie na Uniwersytet Stanowy w Tallahassee, z którego odszedł po dwóch semestrach, by w Los Angeles na UCLA podjąć naukę na wydziale filmowym. W lewicującej atmosferze uniwersyteckiej tworzył swoją poezję, wrócił także do prowadzenia dziennika. Talent i duża wrażliwość poetyck czyniły z Morrisona osobę inną od jego rówieśników, zainteresowanych przede wszystkim surfingiem, baseballem i podbojami nastolatek. Był inny, a to wystarczało, by nie mógł znaleźć zrozumienia i przyjaciół. Zresztą chyba tego nie pragnął - wolał zamknąć się w sobie, odgradzając się od otoczenia barierą własnej odmienności. Od osiemnastego roku życia zaczął pić, ale robił to nie dla towarzystwa, ani dla zabicia czasu czy z uwagi na kłopoty. Chciał się upijać i to był jedyny powód, dla którego sięgał po alkohol. Studia na wybranym kierunku nie spełniały jego oczekiwań. Wychodził w środku wykładów i włóczył się po kalifornijskiej plaży, często spędzając tam noce. Sięgał po narkotyki, które pobudzały jego twórczą wyobraźnie i przenosiły w inny, nieznany swiat. Nie umiejąc jeszcze robić filmów dużo o nich pisał. Kiedy przyszło mu wyreżyserować swoją pracę dyplomową, efekt zaskoczył wszystkich - nawet najbliższych przyjaciół. Film okazał poprostu niewypałem, a cały jego pobyt na UCLA tylko niepotrzebną stratą czasu. Reakcja publiczności wahała się od rozbawienia, przez zmiesznie, do niezadowolenia. Niektórzy sądzili, że Jimowi coś się pomyliło, prawie nikt niczego nie komentował, choć większość była zachwycona widokiem dziewczyny, która wystąpiła w filmie, w samej bieliźnie. Filmu oczywiście nie zakwalifikowano do prezentacji ogólnouczelnianej, a jego twórca otrzymał ocenę dostateczną. Jim był urażony, że jego intencje, jego wizje, nie znalazły uznania w oczach wykładowców, ani studentów. Podobno nawet wyszedł z sali i płakał, a z całą pewnością czuł się bardzo rozgoryczony. Najpierw próbował się bronić, później rodrażnił się, na koniec oznajmił swoje definitywne odejście z UCLA. Szef wydziału filmowego - Colin Young próbował co prawda wyperswadować mu to, ale w czerwcu, gdy nadszedł czas wypisywania dyplomów, Jim spacerował po plaży w Venice paląc trawkę. W tym czasie rozstał się także ze swą dziewczyną, Mary Frances Werbrlow z Clearwater. Był rozbity... Pewnego dnia, na dziedzińcu uczelni, ujrzał Raya Manzarka, którego szczerze podziwiał za odmowę prezentacji filmu "Evergreen". W dodatku bardzo pociągała go muzyka Manzarka. Bardzo często chodził do Turkey Joint West by posłuchać grupy Rick and the Ravens. Za którymś razem Ray poprosił Jima na scenę razem z paroma innymi studentami szkoły filmowej i wszyscy, upici piwem, stworzyli chórek w "Loui, Louie". Teraz w czerwcu grupę Raya wynajęto na zabawę z okazji zakończenia roku studenckiego - mieli występować z duetem Sony and Cher. Tuż przed imprezą jeden z chłopaków porzucił zespół i gdy Manzarek zadzwomił do szkoły, mówiąc, że zagrają w pięciu, dowiedział się, że jeżeli nie będzieszóstki, jak zostało zakontraktowane, nikt nie zapłaci im ani grosza. Gdy Ray dostrzegł Jima zaproponował mu jednorazowy występ w grupie. Jim tłumaczył, że nie potrafi grać na żdnym instrumenci, ale Manzarek szybko znalazł wyjście z sytuacji - kabel gitary Morrisona rzuci się gdzieś między wzmacniacze, bez włączania go. Nikt nie domyśli się, że jedna gitara milczy. Jim wspominał później, że nigdy zarobek nie przyszedł mu tak łatwo... 14 lipca 1965 r. Morrison zgłosił się po książeczkę wojskową i dowiedział się, że został zarejestrowany z kategorią A1. Skłamał przy tym komisji, mówiąc, że nadal studiuje w UCLA, a na zajutrz wpisał się w biurze administracyjnym uniwersytetu na wiele kursów, na które nigdy nie miał zamiaru chodzić. Nie namyślając się też wiele wyjechał do Venice, które stało się dla niego idealnym azylem. Mały z początku krąg artystyczny przyciągał z czasem coraz wiele długowłosych uciekinierów. Napływali każdego dnia. postacie w niebieskich jeansach zasiadały w krąg nad oceanem, krzyżując nogi i paląc trawkę. Zaczynała się era hippiesów. Jim był jedną z bezimiennych postaci, błąkających się po wybrzeżu. Trochę pomieszkał ze swoim przyjacielem z UCLA, Dennisem Jakobem, w chacie nad brudnym kanałem, potem przeniósł się na strych opuszczonego magazynu sklepowego. Zaczął pisać... W tym okresie powstały m.in. "Hello, I Love You", "End Of The Night", "Soul Kitchen", "My Eyes Have Seen You", "People Are Strange" i "Moonlight Drive". Po raz pierwszy byłem wolny. To było piękne gorące lato i właśnie zacząłem słyszeć piosenki... Słyszałem w głowie cały koncert: z zespołem i publicznością - dużą publicznością. Te pierwsze pięć czy sześć piosenek, które napisałem, to były właśnie notatki z tego fantastycznego koncertu rockowego, który brzmiał mi w głowie.