Koncert opolskich premier mógłby być szansą dla różnych propozycji i gatunków muzycznych. Niestety jesteśmy coraz bliżej festiwalu Eurowizji. Słodko, mdło i głupawo.
Przede wszystkim o jakich premierach mowa? Nie trzeba odsyłać do Kopalińskiego, aby mieć pojęcie co znaczy ten wyraz. Wszystkie piosenki miały potężną promocję w telewizji, a wielbiciele i co głuchsi fani czas do mobilizacji przed głosowaniem adio-tele. Po drugie nic z tego, co usłyszałem nie wnosiło niczego nowego (premiery!) do muzyki, nie dzieliło się ze mną niczym istotnym, nie przedstawiało żadnego światopoglądu, a na dobitkę niemal wszyscy(!) artyści (z wyjątkiem Ostrowskiej) śpiewali po prostu nieczysto.Po wysłuchaniu zjełczałych wypocin autorów tekstów, steku kalek muzycznych kompozytorów, podawanych w kakofonicznym sosie przez ultrawyluzowanych i przeżywających co chwila kosmiczne zbratanie z widownią artystów, musiałem się chwilę zastanowić co ma oznaczać przymiotnik "polskiej" w nazwie festiwalu. Mniej więcej wiedziałem, ale po odespaniu kilku drinków (trzeba było!) muszę to jeszcze zweryfikować. W ogóle, gdyby nie Bałtroczyk, nie doczekałbym do końca.
Wszystko to razem jest dość żenujące. W jury siedzieli faceci, którzy z natury rzeczy są mianowani na swoje stanowiska z klucza politycznego (przyjrzeliście się ich twarzom?!) i wygrał murowany faworyt, zespół, którego folk zaczyna się już kopcić od przecierania na sucho tych samych motywów. Nagrodę publiczności zdobywa kapela najbardziej obstawiona fanami i fankami (musieli trochę kasy wydać na tepsę - ale oni chyba z takich, co mają), a jedynym pozytywem i profesjonalistą jest konferansjer (oraz Grupa MoCarta przygrywająca do obrazu).
Piszę na szybko, ale o tym ostatni raz.