(wzniosłe wieżowce także kiedyś muszą runąć - śmierć jest wszędzie) Moja osobista interpretacja albumu Depeche Mode z dawnych lat młodości.
Wśród pastelowych pogłosów, zcharmonizowanych z tajemniczym otoczeniem krążka dostrzegałem sadystycznie rozpastwioną ucztę. Była to jednak celebracja w imię przepowiadanego wcześniej końca, teraz gęsta mgła much osiadła na pooranych pozostałościach ziemskiej matki aby ucztować - radować się histerycznie i wznosić wplątywany lament w szkielety ostatniej wiary skrytej już tylko za kurtyną echa, w czasach gdy wszystko to było jeszcze nazbyt leniwym ostrzeżeniem. Tymrazem świadomość nieuchronnego końca staje się bardziej dotykalna, przeświadczająca o fakcie iż wszystko kiedyś musi przeminąć, nawet jeśli nie przyłożymy to tego swej śmiertelnej dłoni. Cień stwierdzenia już samoistnie jest egzekutorem, przed wiekami celowo zarzynane baranki ku ofierze, teraz ot chociażby mucha roztrzaskana na przedniej szybie naszego samochodu. Ale nawet najbardziej nieuświadomiona wizja obrócenia się w proch nicości jest już tylko kwestią czasu...
Niemalże całość albumu swoiście napawa odbiorcę wrażeniem iż owa kaskada uświadamiania pochodzi od oblicza okrytego woalem zdobytej tajemnicy, niezwykła mgła brzmienia doskonale dopasowuje się w śpiew odbijający się od mrocznego tunelu czekającego nas wszystkich - sprawiedliwego końca.
Nawet płynne ballady zdają się być tylko łożem miłosnym oprawionym w czarny aksamit gdzie czułe pieszczoty wytycza strach zapieczętowany pocałunkiem cierniowym. Głos Martina w serpentynach miękkiego przestworu dolatuje na skrzydłach listopadowego wiatru do zamkniętych zmysłów szemrającej masy tłumu. Bywają niespokojne lamenty, drżące pogłosy - rozpraszające się błyskiem ostatnim między śpieszącymi się przechodniami w przeraźliwie czarnej metropolii. Poruszający głos lidera Depeche Mode dominuje jak nigdy przedtem na intrygującym krążku Black celebration, dociera wysmakowanymi ścieżkami i bezdrożami, sprawiąjącym jednak wrażenie niezauważalnego przez oddalone szepty egzystencji, dźwięków codzienności które pomimo swego częstego pojawiania się na albumie nigdy nie wydały mi się nadużyciem artystów, a wręcz dodawały przestrzennego ale nie opustoszałego klimatu. Wśród brzmienia ostatnich tchnień skupionych w chaotycznym tłumie ludzkości od pierwszego zasmakowania czarnej uroczystości, odnosiłem niespotykane wcześniej wrażenie iż dobiegające pieśni w swej ponuro - zaświadczającej atmosferze choć wplątane w licznych uczestników uczty - pozostają obwarowane eteryczną barierą gdzie rozpoczyna się mój własny sen... nieomylny pozornie stan gdy niespodziewanie zostaję jedynym, słyszącym świadkiem. Owe niespokojne a równocześnie wypełnione magią czułości odczucie potwierdziło się gdy pierwotnie zasłyszany utwór "It Doesn't Matter Two" wypełniony drżącym głosem Martina - ukazał się w wersji instrumentalnej, bliźniaczej lecz pozbawionej głosu. Powieliła się wizja gdy zmęczony wieczną celebracją ludzkiej niewiedzy - wsparłem swą skroń w sen najgłębszy, wypełniony połączoną gamą brzmienia słów i muzyki "It Doesn't Matter Two" aby w chwilę potem zostać wyszarpniętym ze słodko-strasznego letargu, w centrum czarnej uczty z wciąż niekończącą się melodią snu - przewijającą się niezauważenie między ubawionymi tłumami.
Są rzeczy wśród nas, prorocze zjawiska upadającej cywilizacji które tu przepuszczone poprzez pryzmat pięknej i stonowanej lub drapieżnej i zawrotnej muzyki z mistrzowsko przyprawioną merytoryką - intensywniej docierają do słuchacza, to już zupełnie nie jest matematyczna technika pierwotnego, poszukującego brzmienia Depeche Mode. Nie znam osoby wrażliwej, noszącej w sobie cień bolesnego żalu do popełnionych przez ludzkość błędów która smakując intymnie pokarm Black celebration wyraziłaby opinię iż to swoiste muzyczne dzieło roku 1986 jest bez znaczenia.
To pierwszy decydujący krążek który tak naprawdę związał mnie z twórczością Depeche Mode, niezwykle istotną komunią - której wierny stan przechodził rozmaite stany inspiracyjne we mnie, a która towarzyszy mi do chwil obecnych...