Chłopak z Alabamy
Tak naprawdę w tej powieści niewiele się dzieje. Towarzyszymy głównemu bohaterowi, Wallace'owi, przez długi letni weekend spędzany w towarzystwie przyjaciół na kampusie uniwersytetu. Wallace studiuje biochemię i jest jedyną czarnoskórą osobą w swoim kręgu. Wychowany w Alabamie w warunkach dalekich od komfortowych, niosący ze sobą ciężar dawnej traumy, Wallace nigdy do końca nie odnalazł się na środkowym zachodzie i – aby przetrwać – przyjął taktykę dystansowania się od otoczenia.
Przyjaciele – choć chyba należałoby wziąć to słowo w cudzysłów – z którymi chłopak spędza czas, to w dużej mierze homoseksualiści, tak jak i on. Niektórzy z nich flirtują ze sobą nawzajem, inni tworzą pary, jeszcze inni próbują umawiać się z kobietami, jakby wciąż jeszcze testowali swoje preferencje. Wydawałoby się, że Wallace mógłby wśród nich odnaleźć swój azyl. Ale jednak nie. Wallace ciągle zachowuje, także wobec nich, swój bezpieczny dystans. Wszyscy są tu niby przyjaźni i serdeczni, lecz gdy tylko spojrzeć na tę grupę uważniej, okazuje się, że niewiele wiedzą o sobie nawzajem. A już na pewno – o tym, co czuje i myśli Wallace.
Wypalenie czy depresja?
Bo Wallace nie jest szczęśliwy. To jasne od pierwszych stron powieści. Coś tu jest bardzo nie tak: chłopak zdaje się balansować na krawędzi i być bardzo blisko jakiejś eksplozji. Czy może – co bardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego introwertyczne usposobienie – implozji. Kilka tygodni wcześniej zmarł jego ojciec, z którym Wallace nie miał nigdy dobrych relacji i dlatego zdecydował się nie jechać na pogrzeb. Ale czy tu właśnie leży problem? Symptomy sugerują raczej wypalenie albo depresję. Jego apatia jest wręcz męcząca, zwłaszcza, kiedy w sytuacjach, które aż proszą o działanie – na przykład, gdy nikczemnie manipulująca koleżanka z laboratorium oskarża go o mizoginię – Wallace zamiast się bronić, spuszcza tylko głowę i oddaje pole.
Rasizm codzienny
Dopiero gdzieś w połowie książki dotarło do mnie, co tu się tak naprawdę dzieje. Jeden przejaw mikroagresji przerodził się w następny, koleżanka z laboratorium została zastąpiona znajomym, który na imprezie opowiada o „perspektywach dla czarnoskórych” oraz rzekomych „brakach” Wallace'a, wynikających z tego, że urodził się czarny i ubogi. Nawet koledzy z roku zdają się przekonani, że Wallace znalazł się wśród nich nie dzięki własnej pracy i zdolnościom, ale na skutek antydyskryminacyjnej polityki uczelni. To nie jest wypalenie ani depresja. To rasizm: codzienny, niekończący się i nieustępliwy; rasizm tak dyskretny, że niemal niewidoczny. Rasizm z którym Wallace nie ma siły toczyć samotnej walki. „Najbardziej niesprawiedliwe jest w tym to, myśli Wallace, że kiedy powiesz białym ludziom, że coś jest rasistowskie, wezmą to pod światło i będą próbowali zbadać, czy mówisz prawdę. Jakby mogli rozłożyć to na czynniki pierwsze, żeby ocenić, czy jest rasistowskie czy nie, i w dodatku zawsze ufają własnym sądom. To niesprawiedliwe, bo biali zawsze mają przecież swój własny interes w niedocenianiu rasizmu, jego rozmiarów, intensywności, kształtu i skutków. To oni są lisem w kurniku” (tłum.: D.C.).
Umniejszany i lekceważony na każdym kroku, Wallace przyjął strategię niereagowania na upokorzenia. Bo jak miałby niby reagować, z kim w ogóle poruszyć ten temat, skoro jedyni ludzie, wyglądający jak on, to dozorcy na kampusie? Przecież nie z „przyjaciółmi”, którzy odwracają wzrok lub szybko zmieniają temat, słysząc niewygodne słowo „rasa”. Jak ktokolwiek z nich mógłby odnaleźć się w historii Wallace'a? Dlaczego mieliby chcieć naruszyć własne samozadowolenie i wywrócić do góry nogami bezpieczną równowagę swojej grupy społecznej? Dystans rośnie jak szklana ściana...
Wallace i kocioł emocji
Co jeszcze zwraca uwagę w tej powieści, to konstrukcja samej postaci Wallace'a. Chłopak jest tak cudownie złożony, że jego intensywność ani na chwilę nie daje odpocząć. Introspektywny i wycofany z natury, ma w sobie mnóstwo niezaleczonych ran i nieprzetrawionej wściekłości, co w połączeniu z samotnością i odsuwaną wciąż od siebie potrzebą bliskości daje mieszankę iście wybuchową. Przez cały czas miałam wrażenie, że za chwilę coś w nim pęknie i cały ten kocioł podskórnych emocji eksploduje i zaleje wszystko wokół. Naprawdę wspaniale napisana postać.
Real Life to powieść boleśnie szczera, momentami trudna, jednocześnie gwałtowna i refleksyjna i w dodatku obdarzona olbrzymim ładunkiem emocjonalnym. Świetny debiut. Warto.
Brandon Taylor, Real Life
Wydawnictwo Riverhead Books, 2020.
źródło ilustracji: www.theguardian.com