Wśród tomików nam współczesnych zdarzają się takie, które na różne sposoby próbują opisać lub – mówiąc szerzej – zobrazować świat. Czasami właściwie nie tyle go przedstawiają, ile stają się nim. Nie mam tu na myśli świata w jego materialnym wymiarze. Rzadko kiedy któryś z poetów biega z lustrem po dziedzińcu, bo i frekwencyjność słowa dziedziniec jest tak niska, że powoli będziemy mogli zaliczyć je do archaizmów. Na podwórzu – czy to tym ukrytym za fasadami kamienic, czy pośród wiejskich domostw – poetom też coraz mniej zależy. Niektóre wiersze pachną współczesną ulicą. Czasami poeci zabierają nas na bieg po dzielnicach swoich miast (jak Marcin Orliński w Tętnie), zdarza się – częściej, a zapewne i równocześnie – że pociąga ich język codzienności. Język, który próbuje zdominować naszą rzeczywistość, stał się realnym (choć nienamacalnym) bytem w wierszach Tomasza Bąka na przykład (by wspomnieć tylko niewidzialną rękę rynku) lub Macieja Taranka, którego gramatyka wiersza przypomina – trudno o bardziej współczesne medium – Internet.
To naturalne, że poezja interesuje się językiem. Tylko ignorant nie ma zamiaru wiedzieć nic o materii, w jakiej przyszło mu pracować. Poeta oczywiście nie jest tylko rzemieślnikiem. Nie tylko tworzy z dostępnej mu materii, ale ją sam stwarza. Nabudowuje na tym, co dotychczas postawili inni. Nie tylko poeci. Czy szerzej – literaci. Nabudowuje na tym, co stworzyli użytkownicy języka. Nie jednego języka, ale wszystkich języków. A przynajmniej tych, z którymi ich język się zetknął. Dzisiaj, w czasach – już wspomnianego – Internetu (do którego przerażającej niezmierzoności bardziej pasuje mi wielka litera, nawet bardziej niż duża), przenikanie się języków stało się oczywiste. Nasza codzienna komunikacja zaczyna składać się z cząstek najróżniejszych kodów – mieszają się nie tylko polski, angielski oraz języki innych narodów. Mieszają się nie tylko dialekty, gwary. Znaki, symbole, emotikony… I nie jest to mieszanina elementów, które zachowywałyby swój charakter. To raczej świat bezgranicznie dynamiczny. Fluktuacje w tym procesie są częstsze niż jakakolwiek regularność.
Gdyby pomyśleć, że Ludwig Wittgenstein – ze swoim Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata – miał rację, to trzeba by przyznać, że owe granice jeszcze nigdy nie były tak płynne. Tak niestabilne. Ta niestabilność w sposób naturalny przelewa się do wierszy. Czasami staje się tylko nieudanym sztafażem, czasami urasta do, o ile nie najważniejszego, to przynajmniej istotnego problemu, z jakim muszą zetrzeć się bohaterowie. Bohaterowie mniej lub bardziej liryczni. A nawet: mniej lub bardziej bohaterowie. Płynność świata wpływa na efemeryczność wcieleń bohatera. Rzeką Heraklita staje się nie tylko otaczająca nas rzeczywistość. Jesteśmy jej częścią. Może nawet najbardziej zmienną. Większość naszych wcieleń potrwa znacznie krócej[1] niż jeden dzień, znacznie krócej niż życie motyli, o których czyta podmiot wiersza Nie martwię Karola Ketzera. Czyta o tych motylach w gazecie znalezionej pod siedzeniem przyspieszonego-opóźnionego pociągu widmo. Wszystko tu przerażająco niestałe. Nie dość, że język zamiast opisywać rzeczywistość, przeczy sam sobie (przyspieszony-opóźniony), nie dość, że cały ów pociąg jest tylko widmem, to w dodatku gazeta odnaleziona pod jednym z siedzeń była dla jej pierwszego (kolejnego?) właściciela zupełnie nieistotna. To pewnie jakiś dziennik, którego żywot trwa tyle, ile życie motyla.
Czyżby ludzie w tomie Pięszczoty zamienili się w – jak chce tytuł jednego wiersza – Panthareje? Choć może to nie ludzie? Zdezorientowani kłębistością swych jestestw stają się bytami o wiele mniej określonymi niż ryby z wiersza Szymborskiej W rzece Heraklita z tomu Sól. Wszystko jest tu tylko na chwilę.
W tak nakreślonym świecie nazwa nie ma stałego desygnatu. Wobec tego jest już tylko coś w rodzaju mnie oraz coś w rodzaju ciebie (Pięszczoty). Skoro stary język nie nadąża za zmiennością świata, to trzeba stworzyć nowy. Do dyspozycji mamy dwie strategie.
Pierwsza nie tyle polega na budowie innego kodu, ale gromadzeniu kolejnych pojęć, zbieraniu danych, przedstawianiu wydarzeń… Podobnie jak w Bukieciku z Już otwarte robił Bohdan Zadura. Cytuje w nim pełne błędów fragmenty tekstów z portali Internetowych. Gromadzi potknięcia językowe, zauważając jednocześnie, że owe błędne konstrukcje już niedługo mogą być potraktowane jako poprawne nawet przez polonistów. Bohdan Zadura gromadzi językowe osobliwości. Zbiera słowa i zwroty.
Czasami odnoszę wrażenie, że ta strategia kusi Karola Ketzera. Są wiersze, które próbują się rozpędzić. Które szukając odpowiednich słów, gromadzą ich coraz więcej. Przyjrzyjmy się cytowanym już Pięszczotom.
Żeby iść dalej, musisz przejść przeze mnie.
Unisex, Uniwers, Unicode, Uniform – tych słów teraz nie ma.
Jest tylko coś w rodzaju mnie oraz coś w rodzaju ciebie.
Obydwoje, obydwie, obydwaj, kto wie jak jeszcze.
Żeby iść dalej, french kiss & russian fist fighting,
o jakim nie śniło się zwykłym świniom,
a nawet świniom wegetarian.
Dwa – analogicznie zbudowane – wersy starają się prawie słownikowo gromadzić określenia, które od razu jednak zostają uznane za nieadekwatne. Pochodzą z kiedyś. Są reliktem przeszłości. Nie pasują do teraz. Teraz, zgodnie z propozycją Karola Ketzera, należałoby dodawać zwrot coś w rodzaju. Równie dobrze sprawdziłby się epitet zmyślone. W wierszu New millennium Jenn: szamotanina w środku nocy czytamy o zmyślonych rzeczach spakowanych w zmyślone walizki. Tylko że to mało precyzyjne. To zaledwie coś w rodzaju języka, który odpowiada czemuś w rodzaju desygnatów. W tej sytuacji każda próba opisu, prezentacji, opowiadania o czymkolwiek przypominać będzie zmyślenie. Zaś język, którym operujemy… A właściwie słuszniej byłoby rzec: Język, który nami operuje, zmusza do zeznań w formie zmyślonych streszczeń samych siebie.
Powyższy cytat pochodzi z wiersza Efemeromowa. Kto wie, czy nie kluczowego tekstu całego tomiku. Zacytujmy go więc w całości.
Tylko najbardziej zahartowani w pięknie
potrafią znieść jego słodki smród, gdy pięści ich nozdrza,
powodując chłodny, kojący krwotok.
Tylko urodzeni astronauci w jedną stronę wiedzą,
jak pójść jego tropem i nie spóźnić się na odlot.
Ten język ich zna.
Włada nimi biegle oraz rozrzutnie.
Dla zabawy zmienia im pisownię
podczas kapryśnych dyktand.
Zmusza do zeznań
w formie zmyślonych streszczeń samych siebie.
Doprawdy zadziwiające, jak chętnie
podrabiają pod nimi własny podpis.
Język, stary język, piękny język daje ukojenie. To ukojenie jednak jest fałszem, zmyśleniem. Korzystając z niego, nie przedstawiamy samych siebie. I to właściwie nie tyle my korzystamy z niego, co on z nas. Leksyka, składnia, frazeologia, przyzwyczajenia językowe, a nawet nadużywane prefiksy rządzą naszą opowieścią. Tyle w tym nas, na ile pozwala nam kod. I jeśli nie przeszkadzam nam słodki smród oraz krwawienie, to nawet nie zauważymy, że podpisujemy się pod nie swoją opowieścią o nie swoim życiu. Zostaliśmy zdominowani przez powszechnie przyjętą narrację.
Karol Ketzer próbuje nie dopuścić tej narracji do wierszy. Kiedy więc tylko słowa zdają się rozpędzać, ogłasza ich nieistnienie. Zderza je ze sobą tak, aby odbiorcę zatrzymać. To tarcie, tę szorstkość czytelnik czuje od pierwszego wiersza aż po ostatni. Trzeszczą nawet takie zwroty jak słodki smród czy chłodny, kojący krwotok. Nie są może oksymoronami, ale czujemy tu nawarstwiającą się niezgodność. Ową niezgodność, której ukoronowaniem jest tytuł całości oraz czasownik wykorzystany w Efemeromowie. Pięścić, czyli pieścić przy pomocy pięści. Pięszczoty to pieszczoty pozorne. Stworzony przez Karola Ketzera rzeczownik świetnie obrazuje istotę jego poezji. Z jednej strony ma ona ochotę wabić odbiorcę, estetycznie uwodzić. Stać się pieszczotą. Z drugiej rozbić mur z tak rozumianej liryki. Być pięścią dla języka pięknego. Tworzyć lirykę nieliryczną. Języka nieadekwatnego, a może współcześnie: niekompatybilnego z przedmiotem opisu używają także świadkowie z ostatniej zwrotki wiersza Ijo-ijo. Słuszniej właściwie byłoby stwierdzić, że starają oni się użyć języka, ale nie są w stanie znaleźć słów. Nie dlatego, że nie znają słów odpowiednich, ale dlatego, że słów odpowiednich nie znają.
Poszukiwanie nowego języka doprowadza podmiot do kontaminacji. I ta strategia, zagęszczenie zamiast zbieractwa, staje się podmiotowi Pięszczot bliższa. Owo zduszenie najlepiej widoczne jest w tytułach poszczególnych wierszy (Węglostal, Cortázaraza czy cytowana Efemeromowa) jak i całego tomu. Można odnieść wrażenie, że w ten sposób otrzymujemy nowomowę rodem z Orwella. Poetyckie twory Karola Ketzera wyrastają z innych potrzeb – mają na celu dokładniejsze przedstawienie myśli, precyzyjny opis. Stworzyć mowę na potrzeby teraz, efemeromowę opisującą efemeroświat. Twórcy Słownika nowomowy chcieli natomiast ujednolicić myślenie całego społeczeństwa, uniemożliwić myślenie właściwie. Sprowadzić język do bycia szablonem. Przeciwko takim szablonom skierowane są Pięszczoty. Przeciwko słowom kluczom, ale także przeciwko kalkom myślowym, które pozorują zrozumienie. Jeden z ostatnich wierszy tomu, Antytrąd, otwierają następujące wersy:
Znamy się kilka chwil, a już chodzimy
naćpani kropkami nad i, tymi narkotykami placebo.
Aż wstyd, z daleka widać po oczach.
Czy właśnie nie tak wygląda wirtualna rzeczywistość pełna fraz rodem z prozy Paulo Coelho, kopiowanymi w nieskończoność memami dającymi odpowiedzi pozornie ostateczne? Czy właśnie nie tym efektem placebo przepełnione są nasze codzienne rozmowy? Bardziej chcemy się rozumieć niż się rozumiemy. Nie tracimy czasu na poznawanie ani siebie, ani rzeczywistości, naćpani kropkami nad i, dajemy odpowiedzi proste i jednoznaczne. Wydaje nam się, że opisaliśmy już świat. Że przyporządkowaliśmy pojęcia wszelkim bytom. Trzymamy się wykreowanych wyobrażeń. Tymczasem może są one tylko wypalone w pamięci jak na skórze bydła. Podmiot wierszy Ketzera takie wyobrażenia zaczynają uwierać. Stwierdza: Chodzi za mną nie mój cień. Korzystanie wyłącznie z wyobrażeń wgranych, wypalonych powoduje zagubienie się ja. Czuć to w wielu wierszach, przesiąkają tym zagubieniem, rozchwianiem całe Pięszczoty. W końcu nawet sam tytuł łączący czułość z przemocą próbuje oddać ten stan. Ta labilność jest widoczna również w zamknięciu Na bliskość:
Wyrachowani do półprzytomności
liczymy siebie jak ostatnie monety na drżącej dłoni.
Chwiejna nadzieja, że starczy,
pokazowa pewność, że jest w sam raz.
Rozdźwięk pomiędzy emocjami a tym, co pokazujemy na zewnątrz staje się kolejnym elementem uniemożliwiającym jednoznaczność. Wróćmy na chwilę do wiersza Ijo-ijo i jego bohaterów z ostatniej zwrotki.
Świadkowie pytani o moje rysy,
pęknięcia oraz inne znaki szczególne
nie są w stanie znaleźć słów.
Gdyby ich spytać ogólnie… Ale o szczegóły? Jakieś rysy, zadrapania, pęknięcia? Te zewnętrzne i te wewnętrzne. Szczegół, to, co wyjątkowe, jednostkowe wymyka się słowom powszechnie używanym. A podmiot wierszy Karola Ketzera nie stanowi łatwego obiektu opisu. Co o nim wiemy? Roję się/ w sobie/ coraz gęściej i dokładniej. I jeszcze: Jest tylko coś w rodzaju mnie. Sam nie ma co do siebie pewności. Czym miałoby stać się tak w publicznym dyskursie przereklamowane bycie sobą, skoro wypowiadając, te określenia używamy efemeromowy? I czymże jest owa efemeromowa? Mową nietrwałą, próbującą opisać trwałość świata? A może i świat, i mowa są bytami efemerycznymi. W końcu Wszystko goi się w zastraszającym tempie. Wszelkie wypowiedzi, stany i myśli są niestałe. Aktualne tylko w danym momencie. Najdłużej dzień. Jak motyle.
Być sobą? Podmiot wierszy z Pięszczot może już tylko sam sobie siebie roić. Jest sam dla siebie tylko wyobrażeniem. Niczym więcej. Jak na ironię,/ tylko do tego jestem mi potrzebny. W tym świetle poezja z Pięszczot stała się nuceniem bez pytania o zgodę melodii, której nie ma[2]. Krokiem do przodu. Idzie za Karolem Ketzerem nie jego cień, cień innych poetyk, języków oraz innych kodów. Ale poeta nie ukrywa tych plam, które po sobie pozostawiły. Czasami można nawet odnieść wrażenie, że je eksponuje, zderza lub naśladuje. Nigdy jednak po to, aby dawać łatwe odpowiedzi, serwować jednoznacznie przesłania. Nucenie melodii, której nie ma, nie zakończy się dumnym stawianiem kropki nad i. To raczej szamotanina między możliwościami i próba wyjścia poza nie. Jednoczesne rozedrganie i zduszenie. Kontaminacja stająca w opozycji do lania wody – tak powszechnego w czasach blogów.
Karol Ketzer nie chce mówić żadnym głosem z obecnych już w świecie poezji. Nie ma zamiaru podłączać się do chóru. I w tym mu kibicuję. W tych wiecznych poszukiwaniach języka. Rodzi się pytanie, czy tak wypracowany język poetycki będzie dobrym narzędziem porozumienia. Tak z tym, co wcześniej, jak i z tym, co później.
Michał Domagalski
Pięszczoty
Karol Ketzer
Poznań, 2016
[1] Cytaty z wierszy Karola Ketzera podaję za: Karol Ketzer, Pięszczoty, Poznań, 2016.
[2] Parafrazuję w tym miejscu drugą zwrotkę wiersza Urój, która w całości brzmi następująco: Jawię bezczelnie./ Bez pytania o zgodę/ nucę melodię, której nie ma, a przecież/ nie ma takich melodii.