„(…) Bo jutro jest dzień (…)”
Jak uciec od tego podłego świata? Jeżeli nie żyjesz w biedzie, nie musisz zbyt często widywać swojej rodziny i nie miałeś większych katastrof życiowych to jest duża szansa, że nawet nie odczuwasz takiej potrzeby. Że świat przyjmie cię z otwartymi ramionami jako kolejną ważną cząstkę tkanki społecznej i razem będziecie zmierzali do nowego lepszego jutra, pełnego uśmiechu i radości, bez cierpienia i plugastwa. A co z tymi innymi? Wykolejeńcami, ofiarami, cierpiętnikami? Tym całym rynsztokiem życia, które jednak nadal tkwi w rzeczywistości stworzonej nie dla nich? Irvine Welsh nie ma na to odpowiedzi w swojej książce, ale cholernie dobrze opisuje, że tak jest.
Jego debiutancka powieść z 1993 roku zaskoczyła czytelników na całym świecie obrazem brudnej, szkockiej rzeczywistości, przepełnionej heroiną, alkoholem, przemocą i nihilizmem. Szybko zyskała miano powieści kultowej, w czym szczególnie pomogła jej adaptacja filmowa z roku 1996, z Ewanem McGregorem w roli Marka Rentona.
Czym zatem jest Trainspotting Zero? Powieść można traktować jako prequel do wydarzeń z Trainspotting. Sam Welsh przyznał, że po wydaniu swojej debiutanckiej powieści zostało mu jeszcze całkiem sporo materiałów, ale za mało na osobną powieść i za dużo na wydawanie tego cyklicznie w jakiejś gazecie czy czasopiśmie. Odłożył to, by zająć się innymi projektami i w międzyczasie otrzymaliśmy od niego Brud (zekranizowany w 2013 ze świetną rolą Jamesa McAvoya), Porno i kilka innych książek trzymających poziom debiutu. W 2011 roku powrócił jednak do swoich starych notatek, które uzupełnił i zredagował, by w 2012 wydać Skagboys, które w Polsce ukazało się właśnie pod tytułem Trainspotting Zero.
Fabuła na pierwszy rzut oka jest klasyczną historią o upadku narkotykowym młodych, ambitnych i pełnych marzeń chłopców, którzy z czasem zmieniają się w zwykłych ćpunów, gotowych na wszystko, byleby dostać działkę. Jednakże Irvine Welsh nie jest już świeżo upieczonym debiutantem, który pisze fabularyzowaną wersję swojego życia. Irvine Welsh jest nie tylko dojrzałym człowiekiem, ale także dojrzałym pisarzem. Jego styl z Trainspotting nadal jest świeży i nie nudzi się, ale w tym przypadku dostajemy coś więcej. W niezwykle subtelny i szczery sposób Welsh dociera do przyczyn, które sprowadziły chłopców na złą drogę, ale nie absolutyzuje ich ani nie usprawiedliwia. Jest biernym obserwatorem upadku powodowanego licznymi tragediami życiowymi. Coś, co u większości współczesnych pisarzy byłoby pretensjonalną ekspozycją, Welsh wygrywa dzięki szczerości w przedstawieniu ich ambiwalentnych przemyśleń. Tak jakby byli świadomi tego, co pchnęło ich do upadku, ale jednocześnie chwytali się każdego z możliwych usprawiedliwień. Zrzucają to na politykę thatcheryzmu i zdrady, nudę i, co chyba najtragiczniejsze, na to, że jutro jest dzień. Mimo wszystko jednak ciągle uznają, że tak naprawdę tego chcą i zrobili to, bo mieli na to ochotę.
Nie jest to jednak powieść jedynie o upadku w narkotykowy nałóg. Ze zręcznością Salingera w Buszującym w zbożu, Welsh przechodzi w swojej prozie poprzez wciąż aktualne problemy młodych i gniewnych. Stawia ich w sytuacjach niezręcznych, sytuacjach bez wyjścia, ale także w momentach radości, euforii, nie popadając przy tym w syndrom czterdziestolatka, który w telewizji próbuje mówić czerstwym młodzieżowym slangiem i uważa, że wszystko jest „czadowe”. Przedstawia ich jako osoby pełne wątpliwości co do własnego życia i wyborów, które mają podjąć i jednocześnie niejako zwalnia ich z tego, dając im do ręki heroinę. Warto nadmienić, że jest to jeden z niewielu współczesnych pisarzy, którzy rzeczywiście zwracają uwagę na fakt, że różne postaci wypowiadają się w różny sposób.
Faktem jest również, że książka jest genialna pod względem samej swojej struktury. Abstrahując już od podziału na kolejne części, bo nie uważam, żeby to było tak istotne, Welsh posługuje się niesamowitą inteligencją leksykalną. Język bohaterów zmienia się diametralnie w zależności od tego czy są na studiach, czy jeszcze nie zaczęli ćpać, ale są pijani, czy są po heroinie, czy są na głodzie etc. Robi to niesamowite wrażenie, szczególnie w zestawieniu z rzucanymi gdzieniegdzie drobnymi sugestiami autora co do przyczyn, które wpłynęły na słownictwo bohaterów (jak np. słownik Sick Boya, z którego uczy się codziennie jakiegoś słowa by imponować dziewczynom), a także na wpływ samej historii. Welsh traktuje czytelnika jako inteligentnego, któremu wystarczy zasugerować, że coś się stało, następnie przenieść daną postać do odpowiedniej lokacji (np. więzienia), a czytelnik już sam sobie połączy kropki. Za geniusz już uważam rzucane jakby od niechcenia uwagi, krótkie zdania, które tłumaczą powody, dla których bohaterowie czuli się w danym momencie w dany sposób.
Należy również pochwalić świetne tłumaczenie Jacka Spólnego. Nie popadając w infantylność pozwolił sobie na kreatywność, która zadziałała. Tłumacząc szkocki slang na jego polskie odpowiedniki nie używał wyrażeń prostackich i śmiesznych, ale potrafił w naszym języku odnaleźć takie sformułowania, które nie stopowały czytania z wyrazem zażenowania na twarzy, ale napędzały wartką akcję powieści.
Trainspotting Zero to książka, których na rynku wydawniczym jest bardzo niewiele, dlatego trzeba je cenić, gdy już się pojawią. Nie dość, że to proza inteligentna, wykuta w bardzo wyrafinowanym warsztacie literackim, to w dodatku nie jest napompowanym, pseudo-intelektualnym balonem napełnionym wielosylabowymi słówkami, pretensjonalnością i dość żenująco powszechną treścią, ale po prostu książką, którą dobrze się czyta. Zdecydowanie polecam.
Tytuł: Trainspotting Zero
Autor: Irvine Welsh
Tłumaczenie: Jacek Spólny
Wydawnictwo Replika, 2016