Simpsonowie i ich matematyczne sekrety - Simon Singh

Agnieszka Pilecka
Agnieszka Pilecka
Kategoria literatura · 13 października 2016

Simpsonowie i ich matematyczne sekrety to pozycja, która od razu mnie zaintrygowała. Wyrazista, twarda, żółta okładka - piękne dzieło wydawnictwa Albatros - rzucająca się w oczy, zachwyca jak mało co. W dodatku tematycznie jest to książka, obok której nie da się przejść obojętnie. Połączenie, które chce się sprawdzić, poznać, odczuć na własnej skórze gamę różnorodnych emocji.


Dlaczego zapragnęłam przeczytać tę książkę? Od początku wiedziałam, że będzie to lektura bardzo ambiwalentna. Moje uwielbienie dla rodziny Simpsonów i nienawiść do matematyki sprawiają, że na początku towarzyszyły mi różne doznania. Simpsonów kocham. Tę kreskówkę oglądałam od najmłodszych lat, gdy była emitowana na prehistorycznym kanale: Fox Kids. Śledziłam poczynania mieszkańców Springfield z fascynacją. Zachwycałam się wszystkim, począwszy od kolorystyki, humoru, na muzyce skończywszy. Simpsonów oglądam do dziś. Jednakże nigdy przedmiotem moich obserwacji czy fascynacji nie była matma przemycana w tym serialu.


Matematyki z kolei nie cierpię. Mawiają, że humaniści to osoby, które do tej pory nie nauczyły się dodawać. Żeby nie było, ja do nich nie należę, humanistą się nie czuję. Ukończyłam liceum w klasie z rozszerzoną matmą. Przemęczyłam ją dosłownie, bo choć w młodszych latach ubóstwiałam ten przedmiot, to przed maturą zbrzydł mi do reszty. Ale właśnie dzięki tym wcześniejszym doświadczeniom, dzięki zabawom z liczbami, uczestnictwem w szkolnej lidze matematycznej, jestem w stanie zrozumieć scenarzystów Simpsonów. Gdy przypomnę sobie, jak siedziałam po nocach, tłukłam matematyczne zagadki, rozwiązywałam masę zadań logicznych, rozumiem ich uwielbienie dla tej dziedziny. Różnica jest taka, że mi to przeszło, zbrzydło na poziomie liceum, a im zostało to na zawsze.


Jak się okazuje, o tym jest ta książka. Simon Singh opowiada nam, jak dużo matmy zostało przemyconej do tej na pozór dziecinnej kreskówki. Opowiada nam o konkretnych sytuacjach, przytaczając mnóstwo wzorów i twierdzeń. Uświadamia nam, że twór Matta Groeninga to nie taka zwykła, bezmózga rodzinka. Otóż Matt, przy pomocy obsady składającej się w dużej mierze z naukowców, prezentuje nam kreskówkę, zawierającą mnóstwo naukowych nawiązań i smaczków, które są do wyłapania niekiedy tylko dla geeków.


Książka podzielona jest na rozdziały. Te z kolei bardzo ładnie, płynnie przechodzą. Nie ma tu skakania z tematu na temat, kończymy takim zagadnieniem, więc od niego rozpocznie się kolejny rozdział. Taki układ daje pewnego rodzaju porządek. Wielkim ułatwieniem jest także indeks zawarty na końcu, dzięki czemu możemy bez problemu odnaleźć nurtujące nas zagadnienia. Jeśli chodzi o konstrukcję, wielkim ukłonem w stronę niematematycznych czytelników, jest załączenie aneksów do niektórych zagadnień. Autor, zamiast katować nas liczbami, odsyła do załączników na końcu książki, tych, którzy chcą zgłębić temat jeszcze bardziej.


Jednakże same aneksy nie sprawią, że pozbędziemy się matmy z książki. Zresztą, totalne wykluczenie jej, byłoby bez sensu, gdyż to ona jest kluczowa w tej publikacji. Singh omawia jakiś problem, po czym opowiada o nim w kontekście danego odcinka serialu. Niestety, niekiedy wydawało mi się to trochę oderwane od siebie. Najpierw podanie jakiegoś twierdzenia, następnie streszczenie odcinka. Jakby to były osobne sprawy, nie do końca powiązane. Ta forma mnie nie przekonała, a zbyt duża ilość streszczeń była irytująca.
Przy nazwach odcinków brakowało i także oryginalnych tytułów. Oglądając kreskówkę po angielsku, operuję angielskimi tytułami. Owszem, spolszczenie jest tutaj miłym akcentem dla osób, które angielskiego nie znają, jednakże brakowało mi tu oryginalnego odpowiednika, chociażby w nawiasie.


Co jakiś czas, autor robi nam egzaminy. Ale nie ma się czego bać, egzaminy tutaj, są bardzo przyjemne i zabawne. Otóż Singh sprawdza naszą matematyczną wiedzę na podstawie żartów. Co kawałek znajdują się arkusze egzaminacyjne z dowcipami. Jeśli jakiś matematyczny kawał nas rozśmieszy, oznacza to, że go rozumiemy, zatem możemy przyznać sobie punkt. Jeśli się nie śmiejemy, to znaczy, że matematyczna poprzeczka w danym żarcie jest za wysoko i jest dla nas nie osiągalna - punktu nie ma. Pierwszy raz spotykam się z taką metodą oceny umiejętności, bardzo mi się ona spodobała.


Zadziwiające jest to, jak dużo królowej nauk można upchnąć do kreskówki. Ale równie zadziwiające jest to, jak wiele innych seriali czy filmów można wspomnieć pisząc o tym. Jako osoba oglądająca masę różnorodnych seriali, cieszyłam się za każdym razem, gdy Simon nawiązał do jakiejś fajnej, znanej mi produkcji. Odwoływał się między innymi do The Big Bang Theory, The Office, It Crowd, X Files, Fight Club czy też do Lśnienia (niestety tego filmowego - Kubrickowego, ani słowem nie zająknął się o wspaniałej powieści Kinga). Nawiązań było sporo, zatem nie mogło się obejść bez wspomnienia: Futuramy.


Futurama, to drugie dziecko Matta Groeninga. Rewelacyjna kreskówka, choć trochę mniej znana niż żółta rodzinka. Świetna produkcja, posiadająca większy potencjał matematyczny czy nawet fizyczny, powiązana z twórcą Simpsonów, dlatego w pełni rozumiem to, że się tu pojawiła. Niestety, nie do końca potrafię pojąć, dlaczego wykradła aż tyle miejsca Homerowi i reszcie.


Tytuł: Simpsonowie i ich matematyczne sekrety wyraźnie sugeruje nam, że będziemy mieć do czynienia z Simpsonami i ich powiązaniem z matematyką. Nigdzie nie jest powiedziana, że będziemy zajmować się Futuramą i fizyką. Nie mam nic przeciwko temu, ale w pewnym stopniu poczułam się oszukana. Wolałabym zająć się zagłębianiem losów mieszkańców Springfield. Czyżby materiał się wyczerpał? Jeśli się wyczerpał, jeśli było go tak mało, że nie dało się nim napełnić całej książki, to może pomysł na tego typu publikację wyszedł zbyt wcześnie? Może warto było poczekać, dozbierać więcej materiałów na ten temat?


Z kolei Futurama, tak jak napisałam, ma olbrzymi potencjał. Poświęcenie jej kilku rozdziałów w tej książce jest według mnie marnotrawstwem. Futurama zasługuje na publikację oddzielną. I to nie wyłącznie matematyczną. Można by dorzucić jeszcze fizykę, może nawet chemię. "Futurama i nauki ścisłe" - takie dzieło powinno powstać i takie dzieło z przyjemnością bym przeczytała.


Z taką przyjemnością, jak czytałam o Simpsonach. O ich matematycznych sekretach również, choć nie ukrywam, że niejednokrotnie odkładałam książkę, gdyż na czytanie w nocy to multum cyferek i równań było dla mnie za ciężkie, a momentami nużące. Nie jest to lektura do łyknięcia na raz, jeśli nie fascynujesz się twierdzeniem Fermata. A jeśli chodzi o twierdzenia i ich nazwy, wspaniałe jest tu wprowadzenie nazw, mających bezpośredni związek z kreskówką.


Podczas lektury uświadomiłam sobie kilka rzeczy. To, co już wiedziałam: Simpsonowie są genialnym tworem. Choć jak widać, geniusz ten nie przejawia się wyłącznie w poczuciu humoru, ale także w zaangażowaniu i wiedzy scenarzystów. Kolejna rzecz: jestem za głupia na oglądanie tej kreskówki. Owszem, oglądać mogę i oczywiście będę to robić w dalszym ciągu. Ale moja wiedza jest nie wystarczająca, aby wyłapać z jej treści każdy żart, każdy dowcip, smaczek serwowany przez twórców. Trochę tego żałuję i zazdroszczę matematycznym zapaleńcom, że mogą czerpać jeszcze większą radość z oglądania tych animacji. Za to jest tu jeszcze jedna rzecz. Jak po raz kolejny ktoś mi zarzuci, że znów oglądam głupie kreskówki, zamiast wziąć się za coś pożytecznego, to rzucę go tą książką w głowę, krzycząc: "uczę się matmy!". Albo nie rzucę, bo szkoda by było zniszczyć taką piękną publikację. Ale z pewnością wiecie, o co mi chodzi.