W życiu nie zapomnę wstrząsu, jakiego doznałam, gdy w czasach studenckich przypadkiem wpadł mi w ręce jakiś numer nowej „Filipinki”. Co oni zrobili z gazetą mojego pacholęctwa? myślałam z przerażeniem, ślizgając się wzrokiem po pustych twarzach i pełnych biustach pań w koronkowych gatkach i stanikach.
Lśniący papier, piękne modelki, kremy, pudry, rzęsy i fryzury to jeszcze nic.
Była też porada seksualna o pączku na penisie.
Poważnie.
Pączek na penisie, wyjaśniam niezorientowanym, jest to rodzaj erotycznej zabawy. Polega ona na tym, że nadziewamy partnerowi pączka na penisa, a potem powoli go zjadamy (pączka zjadamy, rzecz jasna, nie penisa, ani tym bardziej nie partnera). Pączek może być taki zwyczajny, z dżemem, choć z przyczyn technicznych prostsze w montażu może okazać się gniazdko, w niektórych regionach kraju nazywane oponką.
Wszystko to, uściślijmy, wykonujemy jako czternastoletnie dziewczynki, mocno już znudzone swoim dotychczasowym życiem erotycznym.
Bo do tej, mniej więcej, grupy wiekowej skierowane było wówczas to – swego czasu kultowe – pismo.
Nie zamierzam zbytnio dokopywać tu spółce Twój Styl, która w roku 1998 przejęła starą dobrą „Filipinkę” i tak narozrabiała. No bo w końcu i tak im przecież (hi, hi) nie wyszło. Jakoś na początku nowego stulecia okazało się, że „Filipinka” w tej dziwacznej odsłonie zupełnie nie radzi sobie na rynku i wkrótce potem wydała ostatnie tchnienie, biedaczka. Tak więc nowe, światłe władze zupełnie niepotrzebnie pozbyły się całej ekipy znakomitych dziennikarzy/dziennikarek i felietonistów/felietonistek i zamieniły wartościowe czasopismo dla kumatych dziewczyn we własną młodzieżówkę, produkującą zastępy przyszłych czytelniczek ekskluzywnych magazynów z obrazkami. Magazynów o tym, że wszystkie jesteśmy piękne, młode, radosne i zwalczamy cellulit. A w wolnych chwilach nadziewamy pączki na penisy.
Czy Filip był kobietą?
Cała ta sprawa to już, oczywiście, zamierzchła historia. „Filipinka” zniknęła i raczej nagle nie wróci, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Czasem na jakimś forum internetowym można jeszcze spotkać parę sentymentalnych dinozaurzyc, ze łzą w oku wspominających Filipa z Zielonymi i szerzących trudną do ogarnięcia rozumem pogłoskę, jakoby był kobietą. Kiedy indziej, szukając czegoś na najwyższej półce, tej z literaturą szczenięcą, której nijak nie można się pozbyć, wzrok zahaczy o jedną z wydanych przez wydawnictwo „Filipinki” powieści i zrobi się jakoś cieplej na sercu. Rzadko, coraz rzadziej, przypadkowe hasło w rozmowie, na imprezie, na ognisku i ten błysk rozpoznania w oczach: „Aaa, czytałaś «Filipinkę»?” Siostrzana wspólnota dorosła, rozeszła się po świecie i w różnych miejscach robi zapewne rozmaite rzeczy… ale, ale czy tylko ja mam wrażenie, że są to rzeczy godne i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne?
Dlaczego wtedy się dało?
Kilka numerów ostało mi się w wilgotnej piwnicy przez te niemal dwadzieścia (Matko Boska!) lat. Parę innych wygrzebałam na Allegro, bo coś mnie takiego chwyciło za centralny narząd układu krwionośnego, że nie mogłam się powstrzymać. No i kartkując tak, czytając, płacząc rzewnymi łzami i tęskniąc za utraconą na zawsze niewinnością, zaczęłam zastanawiać się nad jedną sprawą. A właściwie nad dwiema. A mianowicie: jak to możliwe, że wtedy, w czasach, kiedy prawie nikt nie wypowiadał jeszcze głośno słowa feminizm, udawało się tworzyć i utrzymywać mądre, zaangażowane pismo dla dziewcząt, propagujące wyraźnie emancypacyjne treści? I dlaczego nie da się tego zrobić teraz, w czasach, kiedy każde przedszkole i każda plebania wie, co to gender?
Drabina z majtek i szkoła pisania Danki Wawiłow
Na przykład nieodżałowana Danuta Wawiłow. Prowadziła w „Filipince” dwie rubryki i zawsze rzucałam się na nie w pierwszej kolejności (no dobra, w drugiej. Najpierw był Filip, wiadomo). „Puchowa kołdra” to były felietony o takim stężeniu pozytywnej energii, jakiego mogą F. pozazdrościć wszystkie „Twoje Style” i inne „Wysokie Obcasy” razem wzięte. Ta niezwykła osoba o ogromnym sercu przytulała na papierze setki sfrustrowanych, zagubionych, wściekłych i wystraszonych, każdej z osobna i wszystkim naraz opowiadając anegdoty w rodzaju:
„Kiedyś zadzwoniłam do jednej mojej znajomej. Spytałam ją, co słychać. Fatalnie – powiedziała moja znajoma – ciąg nieszczęść. Czarna seria. Po prostu siedzę w studni z pionowymi ścianami i nie mam pojęcia, jak się wydostać. Ale się wydostanę. Najpierw sobie odpocznę, a potem uplotę drabinę, choćby z własnych majtek i wyjdę!”
Ale Danka Wawiłow to też absolutnie niepodrabialna, jedyna w swoim rodzaju rubryka „Cześć poeci i poetki”, do której można było słać własne utwory wierszem i prozą i liczyć na zupełnie poważne ich potraktowanie. Radziła, pouczała i strofowała, czasem wkurzała niebotycznie, stawiając jakieś wygórowane wymagania i domagając się oryginalności i pięknego języka. Ale jak już udało się coś w jej rubryce opublikować – ach! toż to było prawie jak dostać Nobla!
Chcesz zmian? To działaj, a nie marudź!
W którymś numerze „Filipinka” ogłosiła konkurs. Chodziło o szkolne lektury i antylektury: czytelniczki i czytelnicy mieli pisać o tym, co w kanonie lektur dobre jest, co wykopać należy, a co chcieliby na liście lektur znaleźć. Można było krytykować obowiązujący kanon, albo przedstawiać własne wizje nauczania literatury; można było wyżywać się na wieszczach za te wszystkie arcydzieła i proponować na ich miejsce ulubionych autorów i najpoczytniejsze bestsellery. Niestety, oczekujące burzliwej reakcji i długotrwałej dyskusji jury mocno się rozczarowało: oto nieliczna garstka odbiorców odpowiedziała na wezwanie.
I wtedy zamiast użalać się nad przemęczoną młodzieżą, która nie ma czasu i siły pisać do redakcji, albo zamiast uznać, że temat konkursu był widocznie nieciekawy, jury po prostu nakopało po głowach ignorantom: „Wynika z tego, że wam totalnie wisi, czy będziecie czytać Grażynę Mickiewicza, czy Spóźnionych kochanków Whartona. Że jeśli już możecie coś zrobić w swojej sprawie, to właśnie wtedy umywacie ręce. A może po prostu idziecie na łatwiznę? W każdej chwili możecie kupić różne bryki, opracowania obowiązujących lektur, a z nowymi nie byłoby tak łatwo. Do tego sfilmowano już pokaźną bibliotekę ucznia, choćby Wesele, Chłopów, Nad Niemnem. W ten sposób macie ułatwione zadanie – tu się obejrzy, stamtąd ściągnie i polski odfajkowany”.
No proszę, jak to się kiedyś budowało społeczeństwo obywatelskie.
Myśl, dziewczyno!
Niezapomniane felietony w rodzaju „Towarów mieszanych” Laury Manturzewskiej, „Akademii Dobrych Obyczajów” Janusza Zakrzeńskiego czy „Potyczek z językiem” to było coś niespotykanego w pismach dla młodzieży – nie tylko w tamtych czasach, ale w ogóle. „Filipinka” uczyła myśleć, pisać i rozmawiać, podpowiadała co czytać, co oglądać i na co chodzić do teatru, namawiała do uczestnictwa w życiu społecznym i kulturalnym. Przekonywała wreszcie do odpowiedzialnego kierowania własnym życiem, świadomego wyboru uczelni, kierunku studiów, zawodu. I do zaradności życiowej – przysięgam z ręką na sercu, że po artykule w „Filipince” o sposobach samodzielnego zarabiania na wakacje, zaczęłam udzielać korepetycji, bo mi się jakoś głupio zrobiło, że mam już 16 lat, a jeszcze nie zarabiam na własne przyjemności.
Fajnie byłoby zwieńczyć ten artykuł jakąś pozytywną konkluzją. Coś w rodzaju, że jak wtedy się dało, to może i teraz się da. Ale, szczerze mówiąc, nie bardzo w to wierzę. Prasa w końcu przeżywa kryzys i to nie tylko ta ambitna – nikt rozsądny nie odważyłby się wypuścić dziś w świat żadnego filipinko-podobnego eksperymentu, bo zysk musi być pewny w tych czasach niepewnych, a rynek przecież myśli, że nastolatki nie myślą.
Ostatnia nadzieja w Internecie – może gdzieś, kiedyś, na jakichś łączach spotkają się dobre duchy starej „F.” i młoda krew, przez te stare duchy wzburzona? I zadrżą zwoje i poruszą się klawiatury i wieść radosna obiegnie świat, że oto powstała z martwych i żyć będzie wiecznie?
Nie wiem, ale tego wam i sobie życzę.