Autor: Grzegorz Wagner, Krzysztof Mecner
Wydawca: Agora SA
Data wydania: 19.08.2014 r.
KAT
Biografia Huberta Wagnera
Grzegorz Wagner – syn legendarnego „Kata”, największego trenera w dziejach polskiej siatkówki, który wygrał z reprezentacją Polski mistrzostwa świata w Meksyku i zdobył olimpijskie złoto w Montrealu – odkrywa fascynującą i skomplikowaną biografię legendy sportu. Opowiada o krętej drodze na sportowy szczyt, sukcesach i porażkach Huberta Jerzego Wagnera.
W dniach 16–18 sierpnia w Krakowie będzie miała miejsce XII edycja Memoriału Huberta Jerzego Wagnera, podczas którego odbędzie się prapremiera i przedsprzedaż książki.
Fragment wstępu współautora książki Grzegorza Wagnera.
Mój ojciec
Nazywam się Wagner. Grzegorz Wagner. To nazwisko znaczy wiele dla polskiego sportu, a siatkówki w szczególności. Moim ojcem był Hubert Jerzy Wagner – jeden z najwybitniejszych trenerów w historii siatkówki. Moja mama, Danuta Kordaczuk-Wagner, zdobyła w 1964 roku medal na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio. Kiedy ma się takich rodziców, trudno mieć normalne dzieciństwo. Mam w pamięci wiele chwil z przeszłości. Ojciec i mama oszaleli na punkcie brydża, wówczas bardzo modnego. Potrafili grać bez przerwy przez kilka tygodni. Mając 17 lat, rzadko bywałem w domu. Wstawałem o siódmej rano, wracałem o dziesiątej wieczorem. Ciągle byłem na treningach, na obozach, na zawodach – reprezentowałem szkołę w kilku dyscyplinach. Poznałem wiele osobistości ze świata sportu, jak Wanda Rutkiewicz, Irena Szewińska, siatkarki warszawskiej Legii, które często bywały u nas w domu. Ojciec pozwalał mi być przy tych rozmowach, ale nie mogłem się odzywać. Mogłem najwyżej skoczyć po flaszkę.
Sport i siatkówka istnieją w moim życiu od zawsze. Miałem 11 lat, gdy reprezentacja Polski zdobyła złoto na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu. Niewiele z tego pamiętam – byłem wówczas na obozie sportowym. Ojciec stał się sławny dwa lata wcześniej, gdy w Meksyku z polską reprezentacją wygrał mistrzostwa świata. To wydarzenie, choć byłem młodszy, pamiętam znacznie lepiej. Oglądałem w telewizji decydujący mecz tych mistrzostw: Polska – Japonia. Nie jestem specjalnie religijny, ale kiedy Polacy mieli kłopoty pod koniec spotkania, modliłem się razem z mamą o zwycięstwo.
Te mistrzostwa całkowicie odmieniły nasze życie. Ojciec stał się po nich obok Kazimierza Górskiego najbardziej rozpoznawalnym szkoleniowcem w Polsce. Ale to Montreal miał w życiu ojca przełomowe znaczenie. Przez dwa tygodnie po wygranych igrzyskach w domu trwała nieustanna balanga. Ciągle przychodzili koledzy, dziennikarze, z naszego mieszkania prowadzono nawet specjalną transmisję w popularnym telewizyjnym programie Studio 2. Po tych „dniach otwartych”, pamiętam doskonale, nasza sąsiadka Teresa Kaczor wyniosła z balkonu 138 butelek po wódce. Euforia zresztą trwała dłużej. Ojciec jeździł z Kazimierzem Górskim po całej Polsce, gdzie wszędzie towarzyszyło im niesamowite zainteresowanie.
Życie w takiej atmosferze miało ogromny wpływ na relacje rodzinne. Po Montrealu zaczęło się psuć między rodzicami. Ojciec po igrzyskach chyba już był pewny, że chce od nas odejść. Zmienił się. Czuł się mocny, pewny siebie. Nastąpiło pewne odwrócenie ról. Jako zawodnik ojciec był świetnym siatkarzem, medalistą mistrzostw Europy, olimpijczykiem, ale wielką gwiazdą była wówczas mama – jedna z najlepszych siatkarek w historii polskiego sportu. Po Montrealu to się zmieniło. Gwiazdą był ojciec. Mama też była szkoleniowcem, ale nie odniosła spektakularnego sukcesu. Jej zasługą było na przykład wprowadzenie juniorek kobiecej drużyny Sarmaty Warszawa do II ligi (odpowiednik dzisiejszej I ligi).
A ja? Byłem krnąbrnym dzieckiem. Bójki w szkole, chodzenie po dachach i inne wygłupy były na porządku dziennym. Cieszyłem się popularnością wśród kolegów z podwórka - miałem własną piłkę. Jako pierwsi w naszym bloku na warszawskim Bródnie mieliśmy też kolorowy telewizor, który ojciec dostał na specjalny talon. Moje relacje z ojcem były trudne. Wychowywał mnie tak, że raz w tygodniu, słusznie czy nie, spuszczał mi lanie, mówiąc, że na pewno coś przeskrobałem. Dopiero rok przed jego śmiercią wszystko sobie poukładaliśmy i wreszcie się porozumieliśmy.
O śmierci ojca dowiedziałem się w pociągu. Jechałem do Częstochowy, gdzie wówczas grałem. Zadzwoniła jakaś kobieta ze związku i powiedziała: „Pana ojciec nie żyje” i odłożyła słuchawkę. Wyskoczyłem z pociągu w biegu.
Miał 61 lat. Zaledwie. Na jego śmierć złożyło się wiele czynników. Miał wyniszczony organizm. Sekcja zwłok wykazała bardzo zaawansowaną chorobę wieńcową. Lekarz stwierdził, że pewnie mógłby żyć dłużej, ale na działce…