Nastąpiła epoka dyktatury wielkich stolic. „Miasta pijacze", wysunąwszy drapieżne swe macki we wszystkie strony, jęły wysysać z najdalszych kraju okolic nie tylko bogactwa mineralne, lecz i siły duchowe.
Schyłek wieku ubiegłego, nie ustępujący innym epokom lub może przewyższający je pod względem owej śmiesznej, dziecinnej zarozumiałości, był widownią zupełnego chaosu duchowego, rozbicia wszystkich pojęć na drzazgi empiryczne, osłabionej zdolności syntetycznego, celowego myślenia i działania zamętu i anarchii, jakie świat rzadko snadź widywał. Nie dziw zatem, iż przychodząc z uprzedzeniem gotowym o doskonałości i wielkości tak bardzo sławionego, a niestety nader nieokreślonego „postępu" i nie mogąc nadto wyjść poza mniejsze lub większe konglomeraty faktów i wznieść się do jakichkolwiek uogólnień, patentowani rachmistrze zasług XIX stulecia dali się oszołomić zgiełkiem szczegółów, ciżbą „wielkich zdobyczy" i nie zauważyli najcharakterystyczniejszej wieku tego cechy: stałego, coraz gwałtowniejszego opadu ducha, rosnącej nieustannie, i pod koniec wprost już zastraszająco, nienawiści do wszystkich rzeczy wiekuistych, nie mieszczących się w granicach zmysłowego, ziemskiego poznania i życia.
Kiedyś wielka jakaś rewizja przeszłości – bo przyszłość to „korektorka wieczna" (Norwid) zmodyfikuje też zasadniczo wnioski ostateczne tych panegirystów i wiek, dla którego niektórzy proponują dziś miano „wielkiego", nazwie wiekiem zrzeczenia się ludzkiej godności. Naszym w tej chwili przedsięwzięciem będzie jedynie zastanowienie się nad jednym z najbardziej znaczących objawów tej nienawiści, jakim jest ciągła i coraz gwałtowniejsza walka ze sztuką.
(...)
Rewolucja francuska i czasy napoleońskie wprowadziły na widownię świata, i to pod hasłem absolutnej równości, całe nowe, dotychczas nie uczestniczące w życiu duchowym, masy społeczne i dały sztuce nową publiczność, zupełnie różną od tego, co tak się zwało przed rokiem 1789. Jakież to były te nowe warstwy? Przyjrzyjmy się zupełnie obiektywnie. Ludzie, którzy dotąd przeważnie nic nie mieli do czynienia z rzeczami intelektualnymi, pozbawieni wszelkiej kultury artystycznej, nie znający żadnych tradycji twórczych, ignoranci pod tymi względami absolutni, zajęci zresztą zbytnio swą nową sytuacją polityczną i społeczną, aby mogli interesować się rzeczami duchowymi. Pod wpływem trybunad i deklamacji menerów rewolucji stracili oni, już u wejścia, wszelką prostotę i szczerość i acz przez pewien czas oglądali się jeszcze na sądy i zdania mniejszości kulturalniej szych (cała np. walka z romantyzmem francuskim była wyłącznie jeszcze dziełem tych mniejszości), wkrótce wszakże, z jednej strony przez nienawiść przeszłości i obawę reakcji, z drugiej zaś dzięki rzuconym przez romantyzm ziarnom indywidualizmu i buntu przeciw wszelkim regułom, zapragnęli, nawet w rzeczach sztuki, rządzić się sami, stawiać własne wymagania i narzucać swe sądy. Jakie mogły być te ostatnie, łatwo odgadnąć. Poruszać ich mogły tylko dzieła odpowiednie do ich słabej wrażliwości i niewyrobionego intelektu, zatrącające raczej grubszy naskórek aniżeli wnętrze duszne. A więc literatura i sztuka tendencyjna, anegdotyczna, miłosna, melodramatyczna, łatwa do strawienia, nie wymagająca żadnej subtelności ani żadnego wysiłku. Rzeczy głębsze, gorętsze, nie pozbawione wzlotów mistycznych czy metafizycznych, niezrozumiałych i niedostępnych dla tych nowych przybyszów, zaczęły wprędce robić na nich wrażenie znienawidzonego arystokratyzmu i niebawem rozpoczęło się usuwanie w cień, w niepamięć różnych Berliozów czy Novalisów na korzyść dostępniejszych dostawców. Takie były cechy wrodzone, naturalne tej nowej publiczności. Rozwinęły się one i ukształtowały ostatecznie pod wpływem tworzących się z wolna nowych warunków życiowych oraz demokratycznego przymusu co do oświaty elementarnej bez zapewnienia dalszego, rzeczywistego wykształcenia.
Pod wpływem wzmagającego się coraz potężniej kapitalizmu i industrializmu życie, rozpościerające się dawniej wolno i szeroko po całych kraju obszarach, jęło skupiać się w olbrzymich, niekiedy zupełnie sztucznie wytworzonych ogniskach. Nastąpiła epoka dyktatury wielkich stolic. „Miasta pijacze", wysunąwszy drapieżne swe macki we wszystkie strony, jęły wysysać z najdalszych kraju okolic nie tylko bogactwa mineralne, lecz i siły duchowe. W kolosalnym stłoczeniu olbrzymich mas ludności na stosunkowo nieznacznych przestrzeniach musiały wytworzyć się objawy bardzo niepożądane: z jednej strony, gorączkowe ubieganie się za zyskiem, chęć wybicia się materialnego, zajadła walka o byt – i, jako owoc tego wszystkiego, zupełny brak skupienia, zastanawiania się, istotnego życia wewnętrznego, które rozprasza się i zanika w zgiełku stutysięcznych interesów, pogłosek, zdarzeń i szmerów wielkomiejskich; z drugiej, niwelacja ogólna, zatarcie odrębności, sparaliżowanie głębszych porywów indywidualnych i ostateczna, miażdżąca przewaga tłumów psychologicznych, w których intelektualne zdolności osobników zacierają się, a natomiast zwycięsko wydobywają się na powierzchnię wszelkie spryty, zręczności, dowcipy i umiejętności eksploatatorskie. Wielkie miasta doprowadziły do nie widzianego przedtem rozpasania najmaterialniejszych instynktów i żądz ludzkich, do niesłychanego wyjałowienia, wypłytczenia i zmienienia umysłów, do wyziębienia wszelkich zapałów i uniesień i wytworzyły to, co Leon Bloy streszcza w słowach: „l'absence radicale, essentielle de l'enthousiasme en ces temps-ci".
(...)
Tych wszystkich, tej ogromnej burżuazyjnej „compacte Majorität" służebnicą niegdyś była korną, a dziś władczynią jest bezwzględną – rozrosła nagle, gigantycznie, zdumiewająco, na kształt bajecznego głowonoga, prasa periodyczna. Zacząwszy od przystosowywania się do potrzeb występującej na widownię świata nowej publiczności, poświęciła ona wprędce w ofierze molochowi aktualności – znajomość przedmiotu, o którym się pisze, sumienność i gruntowność w rozpatrywaniu tej czy owej kwestii, ścisłość i konsekwencję w udowodnieniach i argumentacjach, samą umiejętność pisania wreszcie, styl oraz indywidualność autorską. Nawet prawi, utalentowani ludzie pióra, nawet pisarze z powołania, nie z rzemiosła, którzy dla jakich bądź przyczyn wpadli w maelstrom dziennikarski, nie zdołali uratować od rozbicia tych kamieni węgielnych zawodu pisarskiego. Konieczność produkowania z dziś na jutro nie pozwalała im ani wyczerpująco poznać przedmiotu, ani dostatecznie pogłębić swych sądów, ani nawet wystarczająco opracować formy zewnętrznej. Wkrótce zresztą zostali oni zdystansowani i na drugi plan usunięci przez samą kolej wypadków. Przymus szkolny zwielokrotnił niesłychanie liczbę czytelników, niezdolnych wskutek swego pseudoukształcenia do korzystania z poważnej produkcji literackiej czy naukowej, a natomiast ciekawych niezmiernie wszelkiego rodzaju aktualności, spragnionych nie wiedzy, lecz wiadomości.
(...)
Nie wojowanie czcze ani nawracanie tych, co z prądem już poszli, celem jest powyższych refleksji. (...)
Chodzi nam tylko o tych nielicznych, którzy, mając w rzeczach sztuki podnioślejsze aspiracje, nie mogą jednak sami dać sobie rady wśród chaosu pseudopoważnych, stawianych nowym kierunkom zarzutów (niezdrowia, zmysłowości, kosmopolityzmu, pesymizmu, egotyzmu, niezrozumiałości, mistycyzmu, dekadentyzmu) oraz płytko, bez zrozumienia lub ze złą wolą używanych terminów i definicji (symbolu, sztuki, piękna, geniuszu, treści i formy, sztuki dla sztuki itp.) i błąkają się rozpaczliwie w tym lesie, nie znajdując żadnej ku wyjściu wiodącej ścieżyny. Chodzi nam przede wszystkim o nowe, wchodzące w życie generacje twórcze, które przez chaotyczną tego wszystkiego gęstwinę przedzierać się muszą.
Zenon Przesmycki
(Miriam)
„Chimera" 1901, zeszyt 2.