O książce przedstawiającej portret naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, Jerzego Turowicza.
Pierwszy raz usłyszałam o Jerzym Turowiczu chyba w podstawówce. Od rodziców albo w telewizji. W liceum już na pewno wiedziałam, kto zacz, bo nauczyciel języka polskiego był miłośnikiem „Tygodnika Powszechnego”. Na studia poszłam do Wyższej Szkoły Europejskiej im. Ks. Józefa Tischnera – tam, choćby ze względu na powiązanie ze środowiskiem „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego”, wiedza o Turowiczu była oczywista. Dlatego też wiele razy dziwiłam się, gdy osoby – inteligentne, oczytane, posiadające wiedzę na temat otaczającej nas rzeczywistości ponadprzeciętną – nie wiedziały kim jest Turowicz. Gdy trzymałam w ręce świeżo kupioną książkę Joanny Podsadeckiej, o tym właśnie myślałam, od tego chciałam zacząć tekst o niej. Otworzyłam i na pierwszej stronie przeczytałam słowa autorki, które teraz zacytuję, by w najlepszy z możliwych sposobów zamknąć moją myśl:
Gdy kilka lat temu pytałam moich rówieśników niezajmujących się na co dzień dziennikarstwem, co wiedzą o Turowiczu, odpowiadali, że nic. (…) Ten cykl rozmów powstał po to, by o Turowiczu dowiedzieli się właśnie tacy znajomi znajomych i by mogli wejść w jego świat.
Książka Joanny Podsadeckiej to zbiór wywiadów z ludźmi związanymi z Jerzym Turowiczem, bardziej bądź mniej z nim zaprzyjaźnionymi, związanymi też ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”. Mamy tu więc Józefę Hennelową, Krzysztofa Kozłowskiego, ks. Adama Bonieckiego, Stefana Wilkanowicza, Annę Szałapak, prof. Andrzeja Szczeklika, Janinę Ochojską oraz Adama Michnika. Rozmówcy są tak dobrani, że każda rozmowa tworzy oddzielną historię. Każdemu przypisane są inne pytania, inne zagadnienia, które przedstawiają inną, kolejną sferę życia Turowicza. I tak Józefa Hennelowa opowiada o początkach tygodnika przy Wiślnej 12, o przyjaźni, wspólnych wyjazdach do beskidzkiej Pewli. Wywiad z Kozłowskim dotyczy głównie polityki i polskiej najnowszej historii. Z ks. Bonieckim rozmawia Podsadecka o mieszkaniu Turowicza, o jego żonie Annie, o jego podróżach. Z Wilkanowiczem przede wszystkim o sprawach teologicznych, o soborze. Anna Szałapak opowiada nam o podejściu Turowicza do kultury i sztuki, prof. Szczeklik patrzy na niego trochę z dystansu młodszego kolegi z krakowskiego środowiska, ale i jak na pacjenta, którym w jego szpitalu Turowicz był. Ochojska mówi o Turowiczowskiej wrażliwości na krzywdę i biedę, a Michnik o patrzeniu na Turowicza z dalszej perspektywy, o podziwie dla jego sposobu bycia redaktorem naczelnym, o wydarzeniach po 1989 roku. Sposób, w jaki robione są te wywiady nazwałabym dyskretnym. Mimo dużej ilości cytatów i faktów, które świadczą o świetnym przygotowaniu dziennikarki, nie jest jej w nich za dużo, jest na trzecim planie, za rozmówcą i przede wszystkim za głównym tematem rozmowy. Jej pytania nie dłużą się, a już na pewno nie nużą. Współpracują z odpowiedziami, gdy trzeba uzupełniają, kiedy indziej dopytują lub pozwalają iść dalej. Niekiedy pozwala rozmówcy, gdy widzi, że z jego wiedzą tak będzie lepiej, poprowadzić dyskusję. W innych przypadkach to ona prowadzi go po wspomnieniach, przeczytanych artykułach, spotkaniach, zdaniach, słowach. Tworzy się z tego rozmowa dwójki ludzi, gdzie jedno jest przede wszystkim nastawione na słuchanie i ogromnie ciekawe, a drugie chce opowiedzieć coś ważnego i z radością wynikającą z poczucia, że o Nim powinno się opowiadać, po prostu opowiada.
Trudno powiedzieć, czy Gen ryzyka w sobie miał… jest bardziej o Jerzym Turowiczu czy o „Tygodniku Powszechnym”. Odpowiedź na to pytanie nie jest jednak konieczna. Jedna z głównych myśli przewijających się przez wywiady to ta, że Turowicz równa się „Tygodnik”, a „Tygodnik” równa się Turowicz. Dlatego też można tę książkę czytać jak historię Wiślnej 12 i czasem tak się ją czyta, nawet zapominając o tym, że jest to wywiad. Jakbyśmy trzymali w rękach biografię jakiejś grupy pokoleniowej, bohemy, środowiska intelektualistów z jakichś tam powodów w danym czasie, w danym miejscu istotnego. Ludzie „Tygodnika Powszechnego” tworzą tu rodzinę. Słowa przyjaźń, lojalność, szczerość, gdy opisywane są ich relacje nie dziwą. Takich słów, jak godność, honor, patriotyzm, poczucie obowiązku nie jest za dużo i nie budują nadmiernego patosu. Uczciwie oddają to, co w tym miejscu, w tych ludziach siedziało. Gen ryzyka … pozwala nam, jak wiele książek tego typu, głównie właśnie biograficznych, przenieść się do czasu, w którym wartości, dziś często staromodne a nawet wywołujące śmiech i zdziwienie, były czymś oczywistym. „Nie było normalnego dziennikarstwa w Polsce. Jeżeli więc było tylko jedno takie, między Łabą a Władywostokiem, intelektualne wolne pismo jak „Tygodnik Powszechny”, to samo w sobie było już fenomenem. Jerzy pokazał, że w każdych warunkach można gazetę robić uczciwie.”– mówi Krzystof Kozłowski. Gdy czytamy opowieści o „Tygodniku”, to nasuwa nam się jedno: tak powinna wyglądać redakcja! Zaangażowani ludzie, którzy stanowią silnie zwartą grupę, dla których praca jest pasją, redakcja domem, a gazeta życiem. Redakcja ta stanowiła nie tylko miejsce do pisania, ale też miejsce pomocy dla wielu ludzi w tamtych czasach zagubionych czy pomocy potrzebujących. A przede wszystkim była to, i taka być każda powinna, redakcja służąca do wymiany poglądów, do dyskusji, do wysłuchania każdej racji, do wydrukowania każdego tekstu bez względu na poglądy, a jedynie z warunkiem, by trzymał wysoki poziom i nikogo nie obrażał. Do tego to coś, coś nie do określenia, „coś w powietrzu takiego było, że ciągnęło człowieka na tę Wiślną”– mówi Stefan Wilkanowicz. Była to Redakcja, której głównym słowem wydaje się być DIALOG.
Dialog to jedno z najczęściej padających w rozmowach Joanny Podsadeckiej słów. Jerzy Turowiczy był człowiekiem dialogu. W każdej dziedzinie: politycznej, religijnej, społecznej, kulturowej. Był człowiekiem, dla którego słuchanie argumentów drugiego człowieka wydawało się być jednym z ulubionych zajęć. Z tego, co mówią jego przyjaciele, nie mówił wiele, a już na pewno nie był typem aktywnego dyskutanta, wolał słuchać. Do tego był niezwykle ciekawy świata. Czytał, oglądał, słuchał, odwiedzał, rozmawiał, podróżował... ilość jego aktywności spokojnie wystarczyłaby na parę energicznych żyć. Ks. Adam Boniecki opowiada:
…w Rzymie ktoś nas zaprosił na kawę, chciał pogadać. Jerzy się mnie pyta czy pójdę. Odpowiadam, że nie, bo muszę napisać artykuł dla „Tygodnika”. A on na to: „Słuchaj, potem napiszesz. Jak wrócisz. Pamiętaj, taka okazja się nie powtarza. Nie można tego stracić”. To była postawa człowieka, który jest ciekawy życia, kto łaknie wiedzy o drugim, by go lepiej zrozumieć. Kto wchłania tę wiedzę, a ona nakłada się na tę już zdobytą.
Nie zdawałam sobie sprawy, że Turowicz aż tak bardzo interesował się sztuką. Starał się oglądać wszystkie najnowsze filmy, chodził do muzeów i galerii (Anna Szałapak mówi, że żałował, że nie studiował historii sztuki), a kiedy tylko mógł, siadał w pierwszym rzędzie w Piwnicy pod Baranami. Był też obrońcą sztuki współczesnej, którą przecież po wojnie ostro krytykowało się na całym świecie, a co już mówić w Polsce.
To pewne, że od sztuki nie wolno nam się odwracać, tak jak nie wolno odwracać się tyłem do istniejącej rzeczywistości, obrażać się na swój czas. Myślę, że jest postawą chrześcijańską starać się żyć swoim czasem, rozumieć go, oceniać może surowo i krytycznie, ale z miłością.
Dalej pisze o tym, by nieludzki czas zmieniać, by zmieniać go od wewnątrz „czując jego organizm. Ten organizm, z którego trzewi wyrasta żywa sztuka XX wieku, sztuka nowoczesna. Ona to właśnie pomoże nam zmienić ten czas i zrobić w nim miejsce dla człowieka". Ten tekst Turowicz napisał w 1957 roku! Spójrzmy na to z perspektywy Krakowa w 2012, gdy jeszcze parę miesięcy temu przed Muzeum Narodowym stała grupa przeciwników Katarzyny Kozyry. Według Turowicza kultura jest najważniejszym elementem ludzkiej rzeczywistości, nie polityka, nie gospodarka, a właśnie kultura. Dziś wielu ludziom słowo chrześcijanin (katolik) łączy się najczęściej z postawą wycofania, strachem przed nowym, ze ślepym konserwatyzmem. Są ludzie i środowiska, którzy zapracowali na taką reputację. A fakt, że to ich postawy kształtują nasze opinie, świadczy o tym, że za mało znamy i za mało czytamy Turowicza i ludzi z jego środowiska. Bo czytając o Turowiczu i czytając Turowicza dostrzegamy, że chrześcijaństwo wiąże się otwarciem na nowe doświadczenia, słowa i obrazy, otwarciem na człowieka. Z szacunkiem do człowieka. To ważne, bo to jedna z tych cech najbardziej dla Turowicza charakterystycznych. Niezgoda na jakąkolwiek nietolerancję, dyskryminację czy kłamstwo płynęła w jego krwi. Otwarcie ją okazywał odważnie stawiając czoła możliwym konsekwencjom. Tak, miał w sobie „gen ryzyka”. Każdy człowiek mógł liczyć z jego strony na wysłuchanie i szacunek właśnie. I świadczy o tym choćby fakt zwyczaju w redakcji „Tygodnika”, by odpisywać na każdy list. Dziś listów pewnie nie jest wiele, ale ciekawe, czy dziennikarze z Wiślnej odpowiadają na każdy otrzymany e-mail. To chrześcijaństwo Turowicza to również szacunek dla świata, dla inności pod każdą postacią oraz chęć rozwoju, pójścia dalej, odkrywania nowych możliwości i wrażeń. Takim chrześcijaninem, widzącym już kilka lat przed Soborem Watykańskim II potrzebę jego idei, był naczelny „Tygodnika”.
Czytając wywiady Joanny Podsadeckiej, miałam chwilami uczucie, jakbym poprzez tę ilość zalet i ideałów, czytała o kimś nierealnym. Może nie tyle nierealnym, co mało ludzkim. Bo przecież ludzie popełniają błędy i mają swe wady, a tu taki wzór. Taki pomnik. Potem jednak pomyślałam, że najbardziej niepokojące jest to, że właśnie tak myślę, że żyję w czasach, które ukształtowały we mnie świadomość braku wielkich ludzi. Gdzieś z tyłu głowy mam wiedzę o tym, że żyli oni, walczyli w czasie wojny, potem byli na emigracji albo w Solidarności, ale trochę się to wszystko zamazało. A tu oto mam przed sobą obraz żywego, realnego człowieka i moja świadomość, na którą składa się wiedza i doświadczenie, ma problem, co z takim obrazem zrobić. W ulubionym wierszu Turowicza, który to wiersz lubił recytować przyjaciołom, Konstanty Ildefons Gałczyński pisał: „Jest patos wielkich uczuć, patos szczerozłoty; / i jest patos blagierski: środek na wymioty". W dzisiejszych czasach, gdy natłok informacji jest tak wielki, a wśród nich procent tych nieistotnych tak za dużo, wszystko nam się miesza i często ten pierwszy patos mylimy z tym drugim i każdy wydaje nam się na wymioty. Warto by było potrafić je rozdzielać. Wtedy ten szczerozłoty stanie się wyraźniejszy, godny podziwu i szacunku, jakże inny od tego drugiego, a przede wszystkim prawdziwy, możliwy, realny.
Dzisiejszy „Tygodnik Powszechny” różni się od Turowiczowskiego, inaczej jest na Wiślnej. Nie chcę w to wnikać, wystarczy prześledzić informacje z ostatnich paru lat. Można jednak zadać pytanie: czy gdyby żył Turowicz, byłoby inaczej? A może inne: czy gdyby nie było 1989 roku, „Tygodnik” byłby wciąż taki sam? Nie ma odpowiedzi na te pytania, ale są to pytania, które, myślę, zadaje sobie wielu ludzi po roku 1989. Kozłowski mówi:
Formuła jest bardzo prosta: to, co fatalne dla ojczyzny, jest znakomite dla „Tygodnika Powszechnego” – staje się wtedy monopolistą na rynku prasowym, wielbionym przez rzesze czytelników. A to, co dobre dla ojczyzny, okazuje się katastrofą dla „Tygodnika Powszechnego”.
To paradoksalne uproszczenie ma w sobie wiele racji. Ile filmów by nie nakręcono, ile książek i wierszy nie napisano, gdyby nie było cenzury i PRL-u? Czy istniałaby wtedy taka Piwnica pod Baranami? Może gorsza, może lepsza, ale na pewno nie taka sama. To specyfika czasów, znalezienie się w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu odpowiednich ludzi. Tak się czasami w historii udaje. Trudna jest transformacja dla takich miejsc, trzeba zdawać sobie z tego sprawę. Dla „Tygodnika Powszechnego” wiązała się ona ściśle z zaangażowaniem w politykę, co było powodem ataków na „Tygodnik” w latach 90. I o co Joanna Podsadecka często pyta swych rozmówców. Nie potrafię powiedzieć, czy każde działanie w ramach tego zaangażowania było słuszne, ale zgadzam się z Krzysztofem Kozłowskim, że inaczej, niż się politycznie zaangażować, „Tygodnik” postąpić nie mógł. Jest to dla mnie oczywiste. Należy bowiem pamiętać, i to wynika z tej książki, że „Tygodnik Powszechny” nie był zwykłą redakcją. To nie „Time”, „Die Zeit” czy „The Economist”, gdzie dziennikarze mają być obiektywni w pachnącym demokracją kraju. To instytucja, instytucja, która głównie poprzez wydawanie gazety, ale też poprzez inne działania walczyła o wartości, wśród nich o Polskę w pełni wolną. Dlatego, gdy zaczęły się zmiany, nie mogła schować głowy w piasek, bo to by było niekonsekwentne i nieuczciwe. Dlatego też nie dziwią mnie wspomnienia rozmówców Joanny Podsadeckiej o tym, że myślano o Turowiczu jako kandydacie na prezydenta. Choć mam wątpliwości, czy by się zgodził.
Czytając Gen ryzyka w sobie miał… widać ogromny podziw i sympatię Joanny Podsadeckiej dla Jerzego Turowicza. Czytając o nim, trudno jej się dziwić. Ceni go, lubi, darzy ogromnym szacunkiem. Jednak, co ważne, nie gloryfikuje, w rozmowach pozostaje obiektywna. Józefa Hennelowa mówi w wywiadzie: „chciałabym, by ludzie wracali do życiorysu Jerzego, by nie uznawali go za zamkniętą kartę, do której nie ma sensu wracać; by w kimś głęboko zakorzeniła się tęsknota za tym światem, który odchodzi". Mamy Rok Turowicza, 10 grudnia będzie setna rocznica jego urodzin. Z tej okazji ukaże się o nim wiele książek. Ta jest pierwszą wypełniającą misję, by zapełnić tę lukę niewiedzy w świadomości wielu ludzi. I myślę, że robi to świetnie.
Anna Wyrwik
Joanna Podsadecka, Gen ryzyka w sobie miał...
Wydawnictwo Naukowe PWN, 2012
Liczba stron: 224