„Brzydka z klejnotami" – Laurie Anderson o języku

Redakcja
Redakcja
Kategoria literatura · 24 października 2012

W „Języku Przyszłości" Anderson zdaje się zastanawiać, dokąd my jako ludzka cywilizacja zmierzamy ze sobą, naszym językiem, ekspresją.

 

Kiedy czytam notkę biograficzną autorki Języka przyszłości, w oczy rzuca mi się duża liczba rzeczowników określających dziedziny, w jakich Laurie Anderson się spełnia – jest piosenkarką, plastyczką, reżyserką, pisarką, rzeźbiarką, kompozytorką i performerką.  Z reguły podchodzę do twórców tego pokroju ze sporym dystansem, często zakładając, że jeśli się robi tyle rzeczy naraz, w niczym nie można osiągnąć wielkości. Nierzadko jest to po prostu nieograniczone niczym pragnienie wyrażania siebie w zróżnicowany sposób. Laurie Anderson twierdzi, że po prostu „lubi robić ładne rzeczy". Łączy i miesza ze sobą odmienne dziedziny sztuki, co zresztą wychodzi jej całkiem dobrze, o czym przekonałem się podczas lektury recenzowanej tu książki.
 
Pozycja składa się treściowo z krótkich tekstów, połączonych ze sobą tematycznie oraz niekiedy wynikających jeden z drugiego.Są mocno zróżnicowane formalnie (od poezji po całkiem luźne anegdotki), a traktują, czego łatwo było się domyślić, o języku, ale także wykorzystują go jako tworzywo. Pierwsze skojarzenie, jakie mnie naszło podczas lektury Języka Przyszłości, to Łysa Śpiewaczka Eugene Ionesco. Autorka, zupełnie jak francuski dramaturg, operuje szablonami językowymi znanymi z prasy, ogłoszeń, reklamy, nie ogranicza się jednak tylko do tego – w tekstach pojawiają się także nawiązania do stylu biblijnego, nomenklatury stricte technologicznej, czy terminologii urzędowej, Przykład melanżu wątków popkulturowych (filmowych, komiksowych), języka technologicznego, potocznego z dziecięcym definiowaniem otoczenia mamy tutaj:
 
 
Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata. 
Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata. 
Cześć. Nie ma mnie teraz w domu. Jeśli chcesz zostawić wiadomość, po prostu zacznij mówić po sygnale.
Halo? Tu matka. Jesteś tam? Kiedy
przyjedziesz?
Halo? Czy ktoś tam jest? Cóż, nie znasz mnie,
ale ja znam ciebie.
 
 
Język u Anderson jest materiałem, z którego pisarka tworzy wymieszane, hybrydowe często formy. Występują gęsto słowa-klucze, takie jak „technologia", „elektryczność" i przede 
wszystkim tytułowy przecież „język". Nim to autorka się bawi, wyrywa wyrazy z kontekstu i wrzuca zupełnie w inny, nieoczekiwany, jak w rozmowie z piętnastoletnią współpasażerką podczas podróży samolotem:
 
 
Związek był najwyraźniej dość burzliwy, bo ciągle mówiła: „Ja nie mogę, ten układ jest taki, rozumiesz, digitalny".  Chodziło po prostu o to, że czasami działał, a czasami nie. 
 
 
Ze względu na ogromne znaczenie tego budulca w tekście nalezy zwrócić uwagę na kawał dobrej roboty wykonanej przez tłumaczkę, Julię Fiedorczuk, która zamysł autorki zrozumiała doskonale i udało się jej zachować elastyczny charakter słownictwa Anderson. U artystki widać też to, o czym Fiedorczuk wspomina w posłowiu – lubi ona zestawiać ze sobą byty kontrastujące tematycznie i formalnie, obok technologii stawiając, na przykład, nawiązania do tradycji i podań, czy też łącząc zwroty z życia codziennego, kolorowej prasy z głębokimi stwierdzeniami na temat życia i jego celu. Kontrast jest tutaj również widoczny w samym zastosowaniu języka przez Anderson – jest on bowiem jednocześnie zbiorem pustych, wyświechtanych frazesów, szablonów oraz tworzywem z nieograniczonymi możliwościami twórczymi. 
 
Przewija się zresztą przez książkę ciągłe rozważanie na temat tego, czy w przyszłości będzie nam „lepiej czy gorzej„, i motyw ten widać szczególnie w tych bardziej „prozaicznych" tekstach autorki, których akcja toczy się na terenie Nowego Jorku oraz w licznych miejscach, do 
których autorka podróżowała (można zakładać, że duża ich część jest w pewnym stopniu autobiograficzna, jak na przykład próba dotarcia na Biegun Północny). Pojawiają się miejscami okraszone nawiązaniami do nauki (a także filozofii, vide: Kierkegaard) rozważania na temat znaczenia człowieka w postmodernistycznej rzeczywistości, jego przyszłości, oraz tego, jaką funkcję w naszym życiu dziś pełni język.
 
A ma on u pisarki bardzo wiele wariantów, odmian – język jako wirus, język jako element rytmu w muzyce, melodii. Język – zbiór gestów, dotyk, komunikaty niewerbalne. Oczywiście, język jako komunikat – autorka w jednej z anegdot opowiada, jak pracując w restauracji McDonalds, wygłaszała ciągle te same wyuczone formułki, co sprawiało, że nawet jej dobrzy znajomi nie poznawali jej po drugiej stronie lady, a więc: język jako komunikat, ale także człowiek ograniczony do jego nadawcy. 
 
Urzekły mnie również wspomniane już zabawy z kontekstem słowa, manipulowanie nim. Kilka z tekstów Anderson mówi o zanikających kulturach pierwotnych, w których autorka zwraca uwagę na problem wygasających języków wraz z wymieraniem plemion. Przebywając wśród kobiet należących do jednej z takich społeczności, artystka zyskuje przydomek „brzydkiej z klejnotami", które to klejnoty są po prostu szkłami kontaktowymi, „które w nocy przechowywałam na półce, a rano dla bezpieczeństwa wkładałam sobie do oczu. No więc mogłam sobie być brzydka, co z tego? Miałam klejnoty." – plemię, o którym pisze Anderson nigdy nie widziało soczewek kontaktowych ani nawet okularów. 
 
Artystka skupia się nie tylko na opowiadaniu historii, ale także na samej sztuce ich opowiadania. Polemizując z teorią opisaną przez Marka Hłaskę, który twierdził, że im częściej opowiada sie komuś daną historię, tym jest ona lepsza, bardziej dopracowana, pozbawiona elementów zbędnych, Anderson pisze:
 
 
W opowiadaniu historii chyba właśnie to jest najstraszniejsze. Człowiek ma coś do powiedzenie, zwykle o sobie. Człowiek ma swoją historię i trzyma się jej. Ale za każdym razem, kiedy ją opowiada, trochę zapomina. Z każdym opowiadaniem trochę zapomina. 
 
 
Widać tu strach, nie tylko przed zapomnieniem swojej przyszłości, ale także zapomnieniem siebie, zgubieniem gdzieś sensu, kierunku w którym można iść, zastanawiając się, czy będzie lepiej, czy gorzej. 
 
Jak na na osobę o tak szerokim spektrum talentów przystało, Julie Anderson daje nam w swojej książce nie tylko tekst, ale również przekazuje myśli na zgoła innej płaszczyźnie. Otóż bowiem na każdej stronie pod tekstem jest rysowany kredą na tablicy obrazek, osobny dla strony lewej i prawej, które to obrazki wraz z postępem lektury zmieniają się – po lewej stronie dochodzą nowe litery układające się w napis, po prawej między innymi przez tablicę przelatuje z góry na dół człowiek. Jeśli książkę bardzo szybko przekartkować, mamy dwie małe animacje, obrazujące język istniejący również jako tworzywo w sztukach plastycznych. Litery z lewego obrazka formują sie w końcu we fragmenty biblijnej księgi Izajasza (13:21): 
 
 
Dziki zwierz tam mieć będzie swe leże, sowy napełnią ich domy, strusie się tam zagnieżdżą i kozły będą harcować. (Iz, 13:21)
 
 
Jest to, oczywiście, jedno z wielu możliwych tłumaczeń, sam jednak fakt umieszczenia w rysunku cytatu z Biblii każe się zastanowić nad intencjami autorki w tej kwestii, słowa te zresztą Anderson, która, jak już wiemy, jest również piosenkarką, umieściła w jednym ze swoich utworów. 
 
W Języku Przyszłości Laurie Anderson stawia wiele mniej lub bardziej głębokich pytań, całym jednak utworem zdaje się zastanawiać, dokąd my jako ludzka cywilizacja zmierzamy ze sobą, naszym językiem, ekspresją i czy to będzie miejsce dobre, czy też złe. 
 
 
 
 
 

Laurie Anderson, Język Przyszłości 

tłum. Julia Fiedorczuk

Wydawnictwo Literackie, 2012

Liczba stron: 76