John Irving o najnowszej powieści „W jednej osobie”
Czym jest „normalność”? Czy umiemy dać odpowiedź na to pytanie? I czy warto? Billy Abbott, narrator i główny bohater najnowszej powieści Johna Irvinga, nie zaprząta sobie tym głowy. Od dzieciństwa czuł pociąg do niewłaściwych ludzi. Tylko co to znaczy „niewłaściwi ludzie”? Kto miałby o tym decydować? W jednej osobie to powieść o granicach wolności i o tym, jak trudno być naprawdę tolerancyjnym wobec odmienności seksualnej.
Nie sposób wyobrazić sobie amerykańskiej sceny literackiej bez Johna Irvinga. Światowy rozgłos przyniosła mu czwarta książka, Świat według Garpa, przeniesiona na ekran w 1982 roku, z Robinem Williamsem i Glenn Close w rolach głównych. Książki Irvinga – które sprzedały się w milionach egzemplarzy – określane były jako „przełomowe”, „niezwykłe”, „kontrowersyjne”, „odważne”. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszej powieści, W jednej osobie (wyd. Prószyński i S-ka). Od razu po premierze trafiła na najważniejsze amerykańskie listy bestsellerów i z pewnością, jak twierdzi pisarz Abraham Verghese, stanie się symbolem pewnej epoki.
Bohater biseksualista
W jednej osobie to intymny portret pisarza biseksualisty, który wbrew utartej konwencji woli podążać wybraną drogą. To rzecz o pożądaniu, tajemnicy i poszukiwaniu własnego „ja”, z łyżką dziegciu alienacji, niespełnionej miłości i bólu dojrzewania, kiedy jest się „innym”. Irving zaprzecza, że był pierwowzorem głównego bohatera, Billy’ego Abbotta: Billy to nie ja. Wyrósł z mojego wyobrażenia o tym, jaki mógłbym być, gdybym uległ pewnym impulsom z wczesnej młodości. Dodaje jednak, że czerpał z własnych wspomnień i przeżyć: Większość z nas nie działa pod wpływem swych najwcześniejszych wyobrażeń seksualnych, ba, większość z nas chętnie puściłaby je w niepamięć – ale nie ja. Moim zdaniem empatia płynie po części z tego, na ile pamiętamy swoje uczucia – i przyznajemy się do dawnych pokus. Seksualna tolerancja płynie ze szczerości na temat własnych erotycznych fantazji. Jako dorastający chłopiec wyobrażałem sobie seks z matkami kolegów, z rówieśniczkami – owszem, nawet ze starszymi spośród kumpli z drużyny zapaśniczej. Okazało się, że lubię dziewczęta, lecz wspomnienie owego pociągu do „niewłaściwych” ludzi na dobre wryło mi się w pamięć. Te biseksualne ciągoty były bardzo silne; moje wczesne doświadczenia seksualne, a dokładniej, seksualne wyobrażenia, nauczyły mnie, iż pożądanie to rzecz ambiwalentna.
Irving wyjaśnia także, dlaczego uczynił głównego bohatera biseksualistą. Nie jest to, w jego opinii, żaden akt odwagi ani pragnienie wyróżnienia się na tle innych pisarzy; jest to wybór podyktowany chęcią pisania o tym, co go interesuje: Nie wnikam w powody, dla których inni pisarze odrzucają biseksualistę jako potencjalnego głównego bohatera lub postać, której punkt widzenia poznajemy (Billy Abbott jest bardzo wygadanym narratorem). Wiem tylko, że ludzie seksualnie nieprzystosowani zawsze bardzo mnie interesowali; pisarze są z natury outsiderami, przynajmniej za takich na ogół uchodzimy, no więc outsiderzy seksualni intrygują mnie w sposób szczególny. Warto wspomnieć brata geja w Hotelu New Hampshire czy bliźniaków (rozdzielonych po urodzeniu) w Synu cyrku. Postaci transseksualne występują w Świecie według Garpa i Synu cyrku, a także (na znacznie większą skalę) w mojej najnowszej powieści. Lubię tych ludzi; pociągają mnie i drżę o ich bezpieczeństwo: martwi mnie, że ktoś może ich nienawidzić i chcieć im zaszkodzić.
Musiałem to zrobić
Co ciekawe, Irving twierdzi, że W jednej osobie wręcz musiał napisać: W tym wypadku czułem, że „muszę” lub „powinienem” to zrobić. Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych ukończyłem pracę nad Światem według Garpa, odetchnąłem z ulgą: to była gniewna książka, a temat nietolerancji wobec odmienności seksualnej napsuł mi trochę krwi. Garp to powieść radykalna – politycznie i pod względem zawartej w niej przemocy. Mężczyzna ginie z ręki kobiety, która nienawidzi mężczyzn, a jego matka z ręki faceta, który nienawidzi kobiet. Była to moja reakcja na tak zwane wyzwolenie seksualne lat sześćdziesiątych, chęć znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie o różnej orientacji tak bardzo się nienawidzą. Myślałem, że nigdy nie wrócę do tego tematu. W jednej osobie nie jest tak radykalna jak Garp; ma bardziej osobisty wymiar, w tym celu zastosowałem też pierwszoosobową narrację. Ale Billy jest samotnikiem. Kształtuje nas to, czego pragniemy, mówi w pierwszym akapicie pierwszego rozdziału. Kilkaset stron dalej oznajmia, że nikt nie ocali go przed chęcią uprawiania seksu z kimkolwiek, ale nie narzeka, tylko po prostu stwierdza fakt. Nie mogę przeboleć, że prawa gejów i lesbijek, prawa biseksualistów – lub transgenderystów – są, jak mówisz, „kontrowersyjne”. Myślę, że „druga strona”, czyli ludzie, którzy nie potrafią zaakceptować tożsamości seksualnej jako obywatelskiego prawa, to moralne i polityczne dinozaury. Ich opór wobec tolerancji seksualnej jest na wymarciu, podobnie jak oni sami – tylko jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy.
Tolerancja seksualna nie jest jednak jedynym tematem poruszanym w tej książce. To również opowieść o ważnym etapie w dziejach kultury amerykańskiej, począwszy od rygorystycznych lat pięćdziesiątych, poprzez dwie dekady rewolucji obyczajowej, tragedię plagi AIDS, aż po czasy współczesne. Kluczowe są zwłaszcza wydarzenia z lat 80. ubiegłego wieku i epidemia AIDS w Nowym Jorku: Mieszkałem w Nowym Jorku w latach 1981–86; byłem tam u zarania epidemii AIDS i straciłem wielu znajomych, młodych i starych. Nie miałem ochoty na powrót do niektórych wspomnień. Ale mam dwóch przyjaciół (również pisarzy), o których wiedziałem, że będą – w sensie dosłownym – czytać mi przez ramię. Wątpię, czy przystąpiłbym do pisania „W jednej osobie”, gdybym nie wiedział, że mogę na nich liczyć. Mam na myśli Edmunda White’a i Abrahama Verghese. Nie miałem wątpliwości, że wychwycą każdy błąd; całkowicie polegam na ich znajomości tematu. Dzięki nim zyskałem pewność siebie i mogłem pisać swobodnie – byli moimi wentylami bezpieczeństwa.
Irving, jakiego znamy
W tym wszystkim nie mogło jednak zabraknąć elementów, które przyzwyczailiśmy się utożsamiać z prozą Irvinga: zapasów, pobytu w Wiedniu, utraty dziecięcych złudzeń, braku któregoś z rodziców, szkoły z internatem w Nowej Anglii, wynaturzeń seksualnych itd. Autor tłumaczy, co takiego pociąga go w tych schematach: No cóż – istnieją tematy lub „motywy”, które wybieramy, a także obsesje, które wybierają nas. Zapasy to coś, co znam na wylot: dwadzieścia lat byłem zapaśnikiem, a do czterdziestego siódmego roku życia trenerem tej dyscypliny. Życie w szkole z internatem w Nowej Anglii oraz pobyt na wiedeńskiej uczelni to też dziedziny dobrze mi znane. Sięgam po nie, gdyż moja pamięć co do szczegółów na ich temat nie ma dna. Jeśli chodzi o „utratę dziecięcych złudzeń”, „brak rodzica” czy outsiderów i odmieńców seksualnych, do których wracam w swoich powieściach – to nie kwestia świadomego wyboru, tylko obsesja, której wyborem padam ja sam.
Praca nad najnowszą powieścią nie odbiegała bardzo od rytmu wypracowanego przy poprzednich książkach: Zawsze rozpoczynam od zakończenia, od ostatnich zdań – zwykle więcej niż jednego, często jest to cały ostatni akapit (lub dwa). Wymyślam zakończenie, a potem ku niemu zmierzam, jak gdyby było melodią, którą słyszę w głowie – choćby dzieliło ją ode mnie wiele lat. Zakończenie W jednej osobie to refren – powtórzenie czegoś, co panna Frost mówi Billy’emu i co on powtarza wściekłemu synowi Kittredge’a. Czytelnik ma te słowa dobrze zapamiętać!
Irving, który ma już na swoim koncie trzynaście powieści, od wydanej w 1968 roku Uwolnić niedźwiedzie, po ukazującą się właśnie W jednej osobie, nie potrafi jednak wskazać swojej ulubionej: Mam troje dzieci, nie sposób żadnego faworyzować. Wszystkie dzieci kochamy tak samo. Co do powieści jednak, powiem tak: te ostatnie (począwszy od Regulaminu tłoczni win) są lepsze od strony technicznej – lepiej skonstruowane, lepiej napisane. Sam nie wiem, dlaczego. Pisarzem na pełen etat stałem się dopiero po wydaniu Świata według Garpa (mojej czwartej powieści), zaś dopiero przy Hotelu New Hampshire nauczyłem się pisać po osiem, dziewięć godzin dziennie.
Jednocześnie pisarz zapowiada, że bynajmniej nie myśli jeszcze o zakończeniu kariery: Tak się szczęśliwie składa, że zawsze mam do wyboru dwa albo trzy pomysły, w związku z czym dwie lub trzy (a czasem cztery) książki pretendują do miana „kolejnej”. Czasem przychodzi im czekać wiele lat. Nie zawsze wybieram tę, która najdłużej mi towarzyszy – wybór często zależy od mojej znajomości zakończenia, od tego, na ile jest sprecyzowane. W jednej osobie towarzyszyła mi sześć, siedem lat, nim zacząłem ją pisać latem 2009 roku. Jeszcze w czerwcu 2009 nie wiedziałem, że padnie właśnie na nią – nagle zobaczyłem zakończenie, a wraz z nim całą historię. Powstała bardzo szybko, jak na mnie – w ciągu zaledwie dwóch lat. Nie wymagała jednak czasochłonnego gromadzenia materiałów, a jej bohaterowie oraz ich losy były mi znane od blisko dziesięciolecia. Obecnie mam na tapecie cztery pomysły, ale jeszcze nie podjąłem decyzji: waham się pomiędzy opowieścią o duchach, o cudzie, o miłości lub o adopcji.
Zanim jednak dowiemy się, o czym będzie następna powieść Johna Irvinga, warto przeczytać tę, która właśnie trafia na księgarskie półki – polska premiera W jednej osobie 2 października.
Źródła: www.john-irving.com, www.amazon.com, www.proszynski.pl.