Nie poznajemy imienia tytułowego geja, bo – ponownie powołując się na odautorski wstęp – Mikołaj Milcke chciał, aby mógł się nim poczuć każdy z nas, czytelników. Czy się udało?
Z literaturą to ja mam, niestety, tak, że dzielę ją na dwie kategorie: literaturę dobrą oraz literaturę niedobrą. Piszę „niestety”, bo tak się śmiesznie składa, że posiadam również światopogląd, który każe mi murem stawać w obronie praw osób nieheteroseksualnych i z radością witać rozmaite przejawy ich politycznej czy artystycznej aktywności. Dlatego też chciałabym móc potwierdzić, że to co powypisywali na okładce Geja w wielkim mieście jacyś życzliwi ludzie („Napisana z lekkością i humorem. Przełamuje stereotypy”) jest prawdą.
Nie jest.
Debiutancka powieść Mikołaja Milcke jest to literatura bardzo niedobra i trzeba być recenzentem bardzo niewybrednym albo bardzo pijanym, żeby tego faktu nie zauważyć.
Pierwszy i najpoważniejszy zarzut to warsztat. Jak dowiadujemy się ze wstępu, autor zaczął pisać tę historię w formie bloga… i na tym powinien był poprzestać, bo zbiór wynurzeń napisanych koślawym stylem niezbyt rozgarniętego gimnazjalisty zdecydowanie nie zasługuje na druk. Oto próbka tegoż stylu:
Tej nocy oddawałem się prawdziwemu szaleństwu. Do obłędu i ekstazy doprowadzała mnie najnowsza piosenka Madonny Die Another Day, którą nagrała do kolejnego filmu o Bondzie. Zresztą Madonnę odkryłem stosunkowo późno. (…) Oczywiście miałem wcześniej świadomość, że istnieje ktoś taki jak Madonna, ale do jej muzyki nigdy nie przywiązywałem wagi. Zresztą dość długo słuchałem disco polo. Byłem fanem Shazzy. Pisałem do niej listy i szalałem z radości, gdy odpisywała. Wstyd się przyznać, ale tak było. Jednak im byłem starszy, tym moja miłość do Shazzy bledła.
Ostatnie zdanie z powyższego cytatu to nie jest jedyny przykład niefortunnego, czy wręcz – o, zgrozo! – błędnego użycia prostych konstrukcji językowych. Właśnie z powodu takich niedociągnięć przy pierwszym podejściu odrzuciłam książkę w kąt już po kilku rozdziałach i wróciłam do niej tylko dlatego, że podjęłam się napisania recenzji.
Czy więc Gej w wielkim mieście byłby pozycją bardziej strawną, gdyby napisał ją ktoś, kto pisać potrafi?
Niewykluczone, bo choć historia głównego bohatera momentami zalatuje tanim romansidłem w wydaniu queer, to jednak jakaś akcja w tym wszystkim przecież istnieje i przyznaję, że może wciągnąć.
Dużo większym problemem wydaje mi się postać tytułowego geja, który przenosi się z małego miasteczka do Warszawy. Nie poznajemy jego imienia, bo – ponownie powołując się na odautorski wstęp – Mikołaj Milcke chciał, aby mógł się nim poczuć każdy z nas, czytelników.
Ja ze swojej strony bardzo dziękuję, ale nie potrafię jakoś identyfikować się z kimś, komu bliska przyjaciółka w przypływie szczerości oznajmia: „zachowałeś się jak sfochowana ciotka. Szkoda, że go torebką nie zbiłeś”. Tytułowy gej jest najbardziej stereotypowym, a momentami nawet przejaskrawionym gejem, o jakim słyszałam: nosi obcisłe ubrania, czyta plotkarskie brukowce i porady wróżki Octavii, a w kontaktach z kolejnymi partnerami zachowuje się jak rozkapryszona primadonna. Co gorsza, w którymś momencie zaczyna zastanawiać się, czy jego daleka od ideału relacja z ojcem-alkoholikiem nie była przyczyną pojawienia się skłonności homoseksualnych – zupełnie, jakby sam uważał, że jego orientacja jest jakimś rodzajem patologii!
Jeśli Gej w wielkim mieście miał w zamyśle przełamywać stereotypy i wytrącać broń z rąk homofobów, to obawiam się, że okazał się fiaskiem na całej linii. Gdybym była homofobem, to z pewnością w trakcie lektury odczuwałabym dziką satysfakcję osoby, której wszystkie uprzedzenia okazały się prawdziwe: geje są niestali w uczuciach, rozchwiani emocjonalnie i w dodatku co drugi ma HIV.
Szkoda, że autor i wydawcy tak bardzo pospieszyli się z wydaniem książki, którą moim zdaniem należało jeszcze raz przemyśleć i dopracować.
A najlepiej napisać od nowa.
Gej w wielkim mieście, Mikołaj Milcke
Wydawnictwo Dobra Literatura
Słupsk 2011
stron 388, okładka miękka.