Ja sobie tego zapętlenia życzę

Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński
Kategoria literatura · 30 października 2011

Krótka rozmowa z Grzegorzem Kwiatkowskim, autorem wydanego niedawno zbioru „Powinni się nie urodzić/Should not have been born” nakładem wydawnictwa OFF_press.

Marcin Sierszyński: Powinni się nie urodzić – tak zatytułowałeś najnowszy zbiór swoich wierszy wraz z ich tłumaczeniem na angielski. Mógłbyś powiedzieć, co to dla ciebie znaczy? Znam tę frazę z książek Schopenhauera. „Lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy się w ogóle nie narodzili”. Długo zastanawiałem się, dlaczego właśnie tak, przecież to skrajnie pesymistyczne i niesprawiedliwe. Nie sądzisz, że nie ma ono sensu? Przecież gdybyśmy nie istnieli, nie moglibyśmy wiedzieć, czy to dla nas dobrze, czy źle. 

 

Grzegorz Kwiatkowski: Zgadzam się z tym, że to pesymistyczne, ale nie zgadzam się z tym, że to niesprawiedliwe.

 

M.S.: Skąd pomysł na dwujęzyczny zbiór? Benjamin Paloff w „Tygodniku Powszechnym” zauważył, że w Ameryce nie czyta się polskiej poezji, ale czasem czyta się wiersze napisane przez Polaków. W Anglii zaś działa OFF_press, dobrze prosperujące wydawnictwo promujące polskich twórców, w którym wydałeś właśnie Powinni się nie urodzić. Dobrze się czyta własne wiersze w przekładzie?

 

G.K.: Dwujęzyczny zbiór to pomysł i mój i wydawcy, a może tylko wydawcy? Przyznam, że nie pamiętam szczegółów. A swoje wiersze czyta się bardzo dobrze w przekładzie, jeśli ten przekład jest dobry. Wydaje mi się, że Marek Kazmierski świetnie oddał obrazowość tej poezji. Ja jestem z tego przekładu bardzo zadowolony.

 

M.S.: Jak sądzisz – polska poezja jest towarem eksportowym? Twoja książka trafi teraz do angielskich odbiorców – i co dalej?

 

G.K.: Jedna wielka niewiadoma. Mam nadzieję, że ktoś to przeczyta i coś przy tym poczuje. Mam nadzieję, że jakiś odbiór nastąpi, ale niczego nie jestem w tej chwili pewien.

 

M.S.: Od czasów Przeprawy do Osłabić nie stwierdziłem żadnej zmiany w stylistyce. To każe mi sugerować, że twoja poezja jest konsekwentnym projektem, czemu zresztą dajesz wyraz chociażby w wierszach z postaciami takimi jak Uve, Justice, Bertche i Lili. Także powtarzalność w różnych konfiguracjach tytułowego hasła jest wyraźnym tego sygnałem. Boję się jednak, że niedługo możesz się zapętlić i zużyć. Jak sądzisz, można mówić o wielu rzeczach w ten sam sposób? Czujesz, że masz jeszcze wiele do powiedzenia?

 

G.K.: Ja się tego zapętlenia nie obawiam, ja sobie tego zapętlenia życzę, jest dla mnie wręcz pożądane. Bardzo lubię obsesyjną zapętloną sztukę, jaką uprawiał Francis Bacon albo uprawia Werner Herzog, który w prawie każdym filmie pragnie dotknąć tego samego i zbliża się do tego z pomocą różnych masek, za pomocą Stroszka albo Fitzcarraldo, albo Indian. Czy ja mówię o wielu rzeczach w ten sam sposób? Nie sądzę. Wydaje mi się że mówię w różny sposób, że w tych książkach jest mnogość tych różnych postaci, wydarzeń i masek. Większość z nich rzeczywiście styka się z sytuacją skrajną, graniczną, ale robi to w swoim obrębie, na swoim terytorium. Dentysta na swoim dentystycznym polu, a sprzątaczka Bertche na swoim. Czy mam jeszcze wiele do powiedzenia? Tego nie wiem. Wiem że chciałbym częściej zbliżać się do natężenia, które występuje w wierszu urodziły z tomu Osłabić. Wydaje mi się, że tam jestem najbliżej tego na czym mi zależy.

 

M.S.: Bacon i Werner, a może również Gottfried Benn i Stanisław Grochowiak? Nie posądzałbym cię o turpizm czy „szpitalną” poezję, ale w kontekście tytułu zbioru, jak również jego treści, nie da się wyzbyć wrażenia nihilizmu, kryzysu wiary, ale także krytyki współczesnego człowieka.

 

G.K.: Znam kilkanaście utworów Gottfrieda Benna i przypadła mi ta estetyka do gustu. Ja myślę, że w tych tomach jest mnogość poglądów i mnogość postaw. Nie tylko kwestia nihilizmu albo krytyki współczesnego człowieka. Na przykład wiersz małpy nie ma zupełnie nic wspólnego z kryzysem ani nihilizmem.

 

M.S.: Fakt, generalizacja motywów w Powinni się nie urodzić mogłaby obniżyć wartość książki. Jakkolwiek nazwałbym „małpy” wątkiem pobocznym, czymś obok głównego nurtu, a jednak znaczącym. Tymczasem u ciebie dostają głos zmarli, jak Dieter Litwann czy Jaś Szumilas. I oni bardzo obciążają ten tom – ich głos jest przejmujący i donośny, trudno zapomnieć o tego typu tekstach. Zastanawiam się, czy uważasz, że grzebiemy naszych zmarłych żywcem, że wciąż ich słyszymy jako głos sumienia, chroniący nas przed potępieniem, że domagają się, by nadać sens ich egzystencji?

 

G.K.: To co mówisz o nadaniu sensu ich egzystencji, to ciekawe. Wcześniej o tym nie myślałem. Żyjesz w jakimś chaosie, w czymś na co składa się tysiące spraw i nagle po twojej śmierci ktoś bierze twoje życie i wyostrza trzy albo cztery najciekawsze, najmocniejsze cechy – oczywiście zdaniem tego kogoś – i to jest ta nowa pośmiertna forma twojej osoby. Ale wracając już stricte na grunt moich wierszy. Taka forma epitafijna jest mi bardzo bliska. Mam wrażenie, że w tej formie mieszczę się najlepiej. Na pewno duży wpływ na taką sytuację mają Umarli ze Spoon River Mastersa. Bardzo tę książkę podziwiam.

 

M.S.: Podobnie jak w twoich książkach, Masters oddaje głos zmarłym. Ten zbiór epitafiów był swego czasu bardzo sławny, dziś – przynajmniej w Polsce – wydaje się zapomniany. Skąd te zainteresowanie książką wydaną w Ameryce w 1915 roku?

 

G.K.: Książka wpadła mi przypadkowo do rąk wiele lat temu i do tej pory jestem jej wierny. Podobnie jak jestem wierny wierszom Roberta Lowella. Jest tam coś co mnie ożywia, estetyka w której czuję się najlepiej.

 

M.S.: W wierszu „Pan Cogito i litera Pisma” z Eine Kleine Todesmusik wchodzisz w polemikę z Herbertem. Wyśmiewasz ślepy dogmatyzm i wiarę, jaką niesie za sobą lektura wierszy z figurą Pana Cogito. Bohaterowie twoich tekstów to ludzie pełni niepewności, nieraz żałujący wyborów życiowych. Myślisz, że zdeklasowanie Herberta sprawi, iż nie będziemy popełniać takich błędów, jak „twój” Cogito? Że ciągłe przypominanie o skomplikowaniu świata może być korzystniejsze? A może zwyczajnie nie po drodze ci z autorem Elegii na odejście i wykpienie go uważasz za swój obowiązek?

 

G.K.: Nie wiem, czy to jest polemika z Herbertem. Chyba jednak nie. Ja sobie takiego Pana Cogito po czytaniu Cogito Herberta ułożyłem, stworzyłem. To taka moja krzywa wersja Pana Cogito. Ten wiersz to na pewno nie jest zdeklasowanie Herberta. Jeśli chodzi oto, czy cenię Herberta – to oczywiście, że go cenię, ale nie w kwestii etycznej, lecz estetycznej. Chociaż czemu nie w etycznej? W etycznej również. Podoba mi się jego stanowczość i zawziętość.

 

M.S.: Tym sposobem gładko przechodzimy do lekcji estetyki, których udzielasz w tomikach. Za słowem „estetyka” kryje się tu, moim zdaniem, coś strasznego. Zupełnie jakbyś dokonał przewrotu w myśleniu o pięknie, które staje się takim poprzez to, w jaki sposób można cierpieć („lekcja estetyki w dziecięcym pokoju”), zapominać o przeszłości („lekcja estetyki I”), sprzeciwiać się („lekcja estetyki w zajezdni tramwajowej”). Jaka jest ta dzisiejsza estetyka, że trzeba jej nauczać?

 

G.K.: Treść wiersza „lekcja estetki I” to nie jest zniekształcenie przeszłości albo zapominanie o niej. Rzeczywiście zdarzały się takie transporty, luksusowe, pullmanowskie. Tak jak mówiłem wcześniej, interesują mnie sytuacje przewartościowania, sytuacje graniczne albo sytuacje po prostu formalnie estetyczne. Dlatego te lekcje wyglądają tak, a nie inaczej.

 

M.S.: Pracujesz nad nową książką? Będzie kontynuacją poprzednich?

 

G.K.: Tak. Jestem gdzieś w połowie pracy nad nową książką. Czy to będzie kontynuacja poprzednich? Tego nie wiem. Ten czwarty tom powinien być bardzo delikatny i zarazem dosadny. Chciałbym żeby powstało coś w klimacie Białej wstążki Hanekego i Umarłych ze Spoon River Mastersa.

 

M.S.: Gdyby cała poezja została sprowadzona do jednego wiersza – to jaki i czyj byłby to wiersz?

G.K.: Fuga śmierci Paula Celana.