Jose Freches może uwieść nie spoglądając nawet na swoją ofiarę, sprawnie za to używając słów, które wywołują przyjemne erotyczne napięcie.
Wdech. Przed przystąpieniem do tej lektury trzeba wziąć bardzo głęboki, by gdzieś w połowie zdania nie zabrakło tchu. Zwłaszcza, że często są to zdania bardzo pikantne, które wywołują wypieki na twarzy. Ale jak tu się nie czerwienić, kiedy jest się nieproszonym obserwatorem miłosnych uniesień?! I to nie byle jakich... Czytelnik będzie bowiem świadkiem zarówno klasycznej utraty niewinności przez nieśmiałego młodzieńca, jak i wymyślnych trójkątów i innych kombinacji.
Dziesięć tysięcy uciech cesarza to opowieść o Chenghui, dojrzałym już władcy Chin, który z każdym dniem, (a w zasadzie z każdą nocą) potrzebuje coraz silniejszych bodźców, by osiągnąć pełnię rozkoszy. I choć nie każdy ma dostęp do carskiego łoża, to każdemu zależy na tym, by władca był zaspokojony. Bo niezaspokojony pan to sfrustrowany pan, który swą złość musi przecież gdzieś rozładować. Najlepiej na obywatelach, którzy i bez tego nie mają łatwego życia. Sytuacja pogarsza się, gdy ginie Birmański Dzwoneczek-erotyczna zabawka, a zarazem ostatnia deska ratunku dla cesarza. Chenghua natychmiast każe wszcząć śledztwo, którego celem jest odzyskanie źródła witalności. W czasie śledztwa drżą wszyscy: większość z obawy przed utratą posady albo represjami, nieliczni szczęśliwcy z rozkoszy, którą daje magiczny dzwoneczek. Powieść przyjmuje różne oblicza: sensacja miesza się z subtelnym erotykiem i traktatem filozoficznym. Autor bowiem zapoznał się nie tylko z chińską ars amandi, ale też z wywodem filozoficznym na temat systemów religijnych, które od wieków walczą o rząd azjatyckich dusz. Echa tej walki widać w tych fragmentach powieści, gdzie taoizm i konfucjanizm zostały porównane. Pod lupą znalazło się, a jakżeby inaczej, podejście obu systemów do seksualności człowieka i jego życia erotycznego. Nie wdając się w zbędne szczegóły, refleksje te można podsumować jednym zdaniem: God bless jin&jang! To właśnie te dwie siły wprawiają świat w ruch. Tylko one, złączone w odpowiednim miejscu i czasie są w stanie osiągnąć doskonałą harmonię.
Dziesięć tysięcy... mówi także dużo o strukturze ówczesnego chińskiego społeczeństwa. Biednego, inwigilowanego i silnie zhierarchizowanego, ale też zrytualizowanego. Każdy człowiek był przypisywany do pełnienia określonego zawodu, który często był przekazywany z pokolenia na pokolenie. W zdumienie wprawiała mnie nieraz swoista etykieta dworskiej sypialni z jej przedziwnymi zwyczajami. Podobnie zresztą jak proces społecznej przemiany prostytutki w kurtyzanę, który zawsze odbywał się za pośrednictwem carskiego łoża. Jest jeszcze coś, co przez całe wieki się nie zmieniło: to kochanki władców mają nieograniczoną władzę nad sowimi „panami” i całym światem. Historia przedstawiona w Dziesięciu tysiącach uciech... jest tego najlepszym dowodem.
I na koniec, kilka słów o autorze. Narodowość pisarza zazwyczaj ma nikłe znaczenie dla jego twórczości. Ale Jose Freches to Francuz, co w tym przypadku akurat jest istotne. Mężczyźni z tej nacji to podobno najlepsi kochankowie. Nie wiem, ile w tym prawdy, a ile stereotypowych asocjacji. Wiem natomiast, że Freches może uwieść nie spoglądając nawet na swoją ofiarę, sprawnie za to używając słów, które wywołują przyjemne erotyczne napięcie. Opisy składają się w finezyjne obrazy, których próżno szukać w Kamasutrze. Autor dowodzi jednocześnie, że nawet najbardziej niewybredne fantazje można zaprezentować w sposób subtelny, ze smakiem i z klasą. Freches nie jest pierwszym, który pisze o miłości, pożądaniu i seksie. Wnosi jednak do tej twórczości nową jakość. W całej powieści nie ma nawet jednego wulgarnego albo prymitywnego słowa określającego damsko-męskie (i nie tylko) zbliżenia. Eufemizmów „nefrytowa łodyga”, „różana dolina”, czy „chmura i deszcz” mógłby pozazdrościć autorowi niejeden poeta. Atmosferę powieści podgrzewają także egzotyczne imiona bohaterów. Orientalne ozdobniki czynią Dziesięć tysięcy uciech... podobnymi do Baśni tysiąca i jednej nocy, tyle, że w wersji nieocenzurowanej. Pisarz zrywa z wszechobecnym we współczesnej popkulturze sprowadzaniem seksu wyłącznie do hedonistycznego, a czasem wręcz zwierzęcego aktu. Przypomina, że między erotyką a ordynarną pornografią istnieje kolosalna różnica.
Teraz długi wydech, a po nim rozluźnienie i odprężenie. Jose Freches oferuje lekturę bardzo przyjemną, której po prostu nie sposób się oprzeć. Książek nie należy sądzić po okładce, ale nie oszukujmy się – oprawa graficzna ma znaczenie. Dobrze wie o tym polski wydawca Dziesięciu tysięcy uciech... (W.A.B.), który zadbał o odpowiednią estetykę publikacji. Oryginalny pomysł i grafika utrzymana w intensywnie czerwonej kolorystyce wzbudza pożądanie. Żeby nie było wątpliwości: tym razem jego przedmiotem jest książka. Oprócz wersji tradycyjnej powieść można nabyć także w wersji audiobooka (czyta Janusz Zadura). Zarówno z płytą jak i z książką polecam zapoznawać się w zaciszu swego domu. Czytanie w komunikacji miejskiej może bowiem skutkować przegapieniem swojego przystanku. Słuchanie przyjemnego głosu pana Zadury również może obrócić się przeciw odbiorcy, jeśli ten zapragnie np. umilić sobie w ten sposób wycieczkę samochodową.
©Anna Balcerowska
Jose Freches, Dziesięć tysięcy uciech cesarza
Przekład: Marta Olszewska
W.A.B., Warszawa 2011
Stron: 376, oprawa miękka z obwolutą
Więcej o książce i autorze:
Dziesięć tysięcy uciech cesarza José Frèchesa.