Lecz nie ostatnie, z pewnością, bo „Świetliste” trudno jest wyrozumieć, zużyć znaczenia, nadążyć za myślą, która prowadzi czytelnika jak ślepca, coraz to trafiającego palcami na ściany, sprzęty i znajome z dotyku ciało.
Andrzej Falkiewicz – znany chyba głównie jako człowiek teatru piszący o, najogólniej biorąc, teatrze człowieka – ułożył także, jak się okazuje, poemat. Jeżeli się kto tym dziwił, to tylko przez chwilę. Poezja była w dorobku tego krytyka najzwyklej konieczna, przezierała przez wszystko co pisał i czuło się, że istnieje też w formie najczystszej.
Falkiewicz dzieli się z nami chwilą, która go inspirowała, z której wywiódł swoją opowieść (jak sam ją nazywa: „powieść-poemat”) o ociemnieniu: „Na ławeczce pod ścianą siedziała dziewczyna, może wyrośnięta duża dziewczynka z uniesioną twarzą. W miejscu prawego oka miała upchnięty gruby kłąb gazy przewiązanej ukośnie przez czoło, ucho i nos szerokim bandażem. Przez gazę i bandaż obficie przeciekała krew cieknąca z pustego oczodołu powybitym oku”[1]. Jaka stąd droga do dzieła? Przez empatię dla strachu, czy może empatię wyprzedzającą, pędzoną pisarską wyobraźnią Autora. Daleko sięga „konstruktywna fabularyzacja”: od widoku ranionej dziewczynki do dwu kobiet, w tym jednej ślepej, i tym, co się w nich – z nimi – dzieje.
Przejaśnia się metafora okładki. Na okładce – twarz dziewczyny z okiem przesłoniętym ćmim skrzydłem. Ćma dziwnie jasna, kontrastująca z tłem – czarną plamą; świetlista. „To nieprawda, że niewidoma widzi »na czarno«” powiada Falkiewicz.
O owych kobietach, między którymi się Świetliste rozgrywa – z których jest ta fabuła „wysnuta” – pisze: „Poznały się z anonsu w lesbijskim podejrzanym pisemku. A jeszcze przed tymi miesiącami szpitala, rok niepokoju i niepewności, szok przerażenia, ciemne świtanie ślepoty, po czym – głębokie ekstrahowanie oka, spóźniona ekstrakcja, przeprowadzona wtedy, kiedy już infekcja zniszczyła bezpowrotnie oko drugie, daremny miesiąc szpitala, trzy daremne miesiące wyczekiwania w przydomowym ogrodzie, jeszcze miesiąc na balkonie i w mieszkaniu – i niewidomstwo”. I pisze dalej, oddając, jak podejrzewam, najbardziej rdzenną ideę Świetlistego: „bo o to chodzi – żeby niewidomstwo czuć”.
Gdzie największa siła tego poematu? Zapewne nie w gramatycznej, interpunkcyjnej oraz graficznej dezynwolturze – z dawna już akceptowanej, a tutaj uzasadnionej i wzbogacającej raczej niż rozpraszającej. „Liryczna baśń ze złoceniami” – tak Autor swoje dzieło określił (gdzie indziej: „liryczna baśń z happy endem”). Tu dopatruję się tego, co sprawia, że doświadczam w Świetlistym poezji[2]. Hipotetyczna metafora ślepoty, metafora faktu jej poetyckiego zapisu – i wewnętrzne w nim metafory – to potężne czytelnicze narzędzie. Działa nie mimo konkretu fabuły, ale właśnie przez niego, przez nadpisaną nad nim uniwersalizującą baśniowość – i techniczną sprawność realizacji, smak i wyczucie Autora: „złocenia”.
Ale całe moje rozumienie Świetlistego zdaje się być gdzieś obok największej istotności; nieodgadnione układa się w niewidoczną, lecz namacalną całość. I gdybym się z tym nie pogodził, że sedna nie dojrzę, długo bym chyba – a może i nigdy – nie odważył się mówić o tym poemacie.
Michał Słotwiński
____________________________________________
[1] Cytat – ten i następne – za przytoczonym w wydaniu „Świetlistego” fragmentem przygotowanej do druku książki Falkiewicza „Ta chwila”.
[2] Doświadczenie poezji – chyba zgodzimy się wszyscy – jest rzadkie, o wiele rzadsze niż dobre wiersze poczytnych autorów.
Andrzej Falkiewicz, Świetliste
Biuro Literackie, Wrocław 2011
stron 96, okładka miękka
http://www.biuroliterackie.pl/sklep/szczegoly.php?cid=b11_26