Polski sen: od brand menedżera do świętego

Justyna D. Barańska
Justyna D. Barańska
Kategoria literatura · 21 marca 2011

Wokół „Masakry profana” J. Stawireja, czyli jak autor poradził sobie z kryzysem wieku średniego

 

 „Wszyscy święci balują w niebie…”, śpiewała Budka Suflera, chyba trafnie umieszczając świętych poza ziemskim padołem, gdzie pozostał po nich już tylko rys w utworach hagiograficznych czy w legendach. Ani Franciszek z Asyżu, ani Maksymilian Kolbe nie zaprzątają naszej świadomości w czasie codziennych zajęć. A może jednak warto byłoby się rozejrzeć i zastanowić, czy jakiś święty nie przechadza się w pobliżu. Jak mógłby wyglądać we współczesnym świecie, jak się zachowywać? Jada lody waniliowe na jednej z parkowych ławek, rozmawia ze zwierzętami, jednocześnie krwawiąc ze stygmatów?

 

        Motyw ten podjął Jarosław Stawirej w debiutanckiej książce, pt. Masakra profana, która opowiada o wziętym brand menedżerze z dużej międzynarodowej korporacji. Pewnego niedzielnego popołudnia, objawiła mu się

Matka Boska, oznajmiająca, że został wybrany, by głosić Słowo Boże. O ile przeciętny człowiek byłby zszokowany, przerażony, a nawet wzruszony – w końcu z miliona ludzi to właśnie na niego spłynęła łaska! – o tyle bohater od samego początku usiłuje pozbyć się tego zaszczytu. Gdy tylko dowiaduje się, że ma otrzymać wszystkie nadprzyrodzone zdolności świętych (moc uzdrawiania, lewitacja i – o zgrozo! – stygmaty) absolutnie niepasujące do polityki jego firmy, próbuje przekonać Matkę Boską, że się nie nadaje: „Piję alkohol, palę papierosy i zażywam narkotyki. Nadużywam też brzydkich wyrazów, uprawiam seks przedmałżeński, masturbuję się oraz czytam <Gazetę Wyborczą>…” – no cóż… Kim byłby święty bez ciemnego okresu w swoim życiorysie i bez spektakularnej metamorfozy?

 

Masakra profana wpisuje się w ten nurt współczesnej prozy polskiej, który dobiera się do sfery sacrum przez wieki ogradzanej ogromnym murem z drutem kolczastym, naruszając jej skostniałą strukturę zderzeniami z często przeciwstawnymi porządkami. Stawirej oswaja ją, ale jednocześnie także ośmiesza, bo nie chodzi jedynie o dobry humor, rozrywkę dla czytelnika, czego zdecydowanie nie szczędzi. Zwraca raczej uwagę na instytucjonalny wymiar religii i zaślepienie słowami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie bez względu na to, czy nadal niosą ze sobą jakikolwiek sens.

 

Konstrukcja utworu przypomina Biblię z charakterystycznym podziałem na księgi i dawaniem świadectwa wzorem proroków czy późniejszych ewangelistów. Tylko co stoi w centrum tej opowieści? Bóg? Jezus? Słowo Boże? Czy żywot świętego wątpliwej reputacji? Narracja nie stanowi jednostajnego ciągu przedstawiającego wydarzenia. Narrator wypowiadający się w pierwszej osobie często zatrzymuje akcję w celu bezpośredniego zwrotu do czytelnika. Zupełnie jakby był człowiekiem napotkanym na ulicy albo dawnym znajomym, który musi się wyżalić, a nie postacią należącą do świata przedstawionego. Co więcej, sprawia wrażenie, że bierze nasze zdanie pod uwagę: „Tak, tak, wiem, co teraz powiecie. Że przesadziłem. Że tak się nie robi. Że zanim podejmie się tak drastyczne działania, trzeba spróbować łagodniejszych środków. Że mogłem mu najpierw zrobić malinkę”.

 

Autor stosuje w narracji szereg rozmaitych chwytów, m.in. filmowe, kiedy rozrysowując wydarzenia, symultanicznie pozwala wejść do psychiki narratora, by przyjrzeć się jego myślom. Jednakże narracja przełamywana jest również na inne sposoby: wizjami czy snami o misiu. Taki natłok ma swoje zarówno plusy, jak i minusy. Czytelnik bardzo łatwo może zgubić trop, za którym powinien podążać, zadając sobie pytania: co to wszystko ma znaczyć? W jaki sposób te opowieści łączą się ze sobą? Są przypowieściami, proroctwem czy może wskazówką daną bohaterowi od Boga?

 

Świat przedstawiony nie jest ani swojski, ani przyjemny. Nie skłania do nawiązywania więzi. Panuje w nim raczej przejmująca samotność i wyobcowanie. Nawet od Matki Boskiej nie bije ciepło, które zwykliśmy jej przypisywać, jest stanowcza, oschła, a potrafi nawet ulżyć sobie wulgaryzmami. Najbardziej przerażający jest bezsens życia i brak wiary: czy to w Boga, czy w Szatana, czy w celowość wszystkiego, co robimy. Metafizyka odgrywa tu ogromną rolę, jest drogowskazem i jednocześnie esencją ludzkiej egzystencji – bez niej zapełniają się mosty społecznością samobójców.

 

Duży nacisk został położony na rozpad relacji międzyludzkich – dziewczyna odchodzi, gdy tylko dowiaduje się o Matce Boskiej, ale wcale nie to jest najgorsze. Cały jej związek z bohaterem był niesamowicie powierzchowny. W tym świecie nie liczą się uczucia i porozumienie, ważne by dobrze ze sobą wyglądać, stwarzać pozory. Podobnie sprawa ma się z pracodawcami, dopóki przynosisz zyski, jesteś potrzebny.

 

Stawirej ukazał różne środowiska i instytucje, m.in.: wspólnotę religijną, zakład psychiatryczny, quasi-społeczność samobójców czy nawet sektę. Z każdej z nich bohater został odrzucony, mimo że posiadał cechy, które przemawiałyby raczej za jego przynależnością.

 

Wypływająca na pierwszy plan obłuda Kościoła nie jest wielkim zaskoczeniem. Już w oświeceniu de Sade pierwsze kroki swojej nieszczęśliwej bohaterki, Justyny, skierował do tej instytucji, ale – podobnie jak narrator Stawireja – nie uzyskała spodziewanej pomocy. Zatem czy do czynienia mamy z kolejną książką-nagonką, okrążającą „święte” przybytki w celu ich zniszczenia? Autor podsuwa odpowiedź w wywiadzie udzielonym Wysokim Obcasom:

 

Mamy teraz taki moment, że dosyć łatwo jest Kościół krytykować. Zdecydowanie łatwiej, niż jeszcze jakieś pół roku temu. Ta książką może sprawiać wrażenie jeszcze jednego głosu z chóru 'hura, wskakujemy do wspólnego wagonu i będziemy teraz po Kościele jeździć'. […] W wielu utopiach Kościół ma przestać istnieć - w marksistowskiej, scjentystycznej, hipisowsko-newage'owej. Ale w takich momentach przypomina mi się powiedzenie: „Uważaj, czego pragniesz, gdyż może się to ziścić”. Poza tym ten rodzaj pisania, jaki przedstawiłem - czyli pastisz, parodia - jest w gruncie rzeczy pasożytnictwem. A żeby pasożyt mógł żyć, musi dbać o to, by organizm, na którym pasożytuje, przetrwał. 

 

Książka niesie ze sobą szereg skojarzeń. Już sam styl, jakim została napisana, prowadzi ku powieściom Witkowskiego czy Szczygielskiego, w których do czynienia mamy ze zderzeniami mowy potocznej i wulgaryzmów z językiem specjalistycznym, a momentami nawet z poetyckim. Podobieństw można doszukać się również w rozwiązaniach fabularnych – wkraczanie sacrum w strefę mocno sprofanowaną. Święta Asia od Tirowców występowała w Margot, w Barbarze Radziwiłłównej z Jaworzna-Szczakowej objawiła się Matka Boska, natomiast motyw lewitowania wykorzystał Szczygielski w Berku.

 

Autor porusza szereg ważnych spraw, dając tym samym możliwość antropologicznego odczytania opowieści. Narracja jako wypowiadanie siebie, kwestia tożsamości i próba jej uchwycenia, gdy każdy mówi kim jesteś, ale nie czujesz się tą osobą. Książka niepozbawiona jest również motywów związanych z gender zarysowanych na przykładzie transwestyty. Co jest dopuszczalne w świecie społecznie ustalonych norm? Czy trzeba maskować swoją płciową inność? I czym ta inność jest?

 

Najbardziej zainteresował mnie tutaj wspomniany już problem tożsamości, ujęty na różnych poziomach. Bohater jakby nie miał imienia ani nazwiska, a przynajmniej nie pada ani raz na kartach Masakry. Psychol, zwyrodnialec, pustelnik – zostaje obdarzony różnymi określeniami, które jednak nie mają z nim zbyt wiele wspólnego. Jego podmiotowość była silna, kiedy pracował w dużej firmie, zarabiał mnóstwo pieniędzy i mógł się chwalić nie tylko pięknym apartamentem, ale także cudowną partnerką. Wystarczył jednak tylko jeden impuls, spotkanie z Innym – Matką Boską, a wszystko legło w gruzach. Dopiero wówczas zaczęło wrzeć pod powierzchnią, rozpoczęły się poszukiwania i to nawet nie wyłącznie narratora.

 

        Masakra jest pewnego rodzaju pułapką, do której – przyznaję – dałam się złapać. Po licznych aluzjach do świata rzeczywistego („Gwiazdy Tańczą na Szczudłach”, egzekucja na oczach telewidzów) czy po przerywaniu toku narracji w celu bezpośredniego zwrotu do czytelnika, zaczęłam się zastanawiać, na ile bohater jest prawdziwy. Może żyje gdzieś w pobliżu? Otacza nas tak wielu ludzi, część z nich uważamy za dziwaków i wariatów – a gdyby w ich słowach kryło się więcej prawdy, niż podejrzewamy?

 

Rozwiązanie powieści jest co najmniej zaskakujące i pozostawia mnie z wieloma pytaniami, na które nie udało mi się odpowiedzieć w sposób zaspokajający po wstępnej analizie tekstu. Książka wydobywa na powierzchnię kwestie, które stale spychamy, przez co nigdy nie dajemy na nie odpowiedzi, a przecież większość z nich nosimy w sobie. Po przeczytaniu nie zastanawiałam się, na ile był to dobry utwór – bawił, irytował, pewne niedociągnięcia nieco odpychały, to wszystko prawda. Krytyka wyraziła dość ambiwalentny stosunek do książki, chwaląc za dobry humor, przyrównując fragmenty do skeczów z Monty Pythona, ale ganiąc za nierówność i bałaganiarstwo na poziomie fabularnym. Jednakże dla mnie lektura okazuje się wartościowa w momencie, gdy pobudza do refleksji, a w tym przypadku refleksji było wiele.

 

Masakrę polecam zdecydowanie ludziom walczącym z chandrą, dojrzałym i nieobawiającym się przeprowadzić operacji na własnej wierze, by obejrzeć ją od wewnątrz. Książkę połyka się w co najwyżej dwóch kęsach – jest lekka, przyjemna, momentami wzbudzając poczucie winy, myślę: nie powinnam się z tego śmiać, po czym parskam śmiechem. Dlatego też odradzam osobom, które uczyniłyby z niej oręż, kolejny przykład na zło, jakie zagnieździło się w Kościele, a także tym, których często przyrównujemy do chorągiewek.

 

 

 

© Justyna Barańska 

 

 

PS Na okładce widnieje informacja, że niektórzy podejrzewają, ze to wcale nie Stawirej jest jej autorem… i coś w tym jest.

 

PS2 Zapraszam do zapoznania się z fragmentami książki na stronie Krytyki Politycznej oraz na katowickie spotkanie z autorem. 

 

 

Jarosław Stawirej, Masakra profana

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Warszawa 2011

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka