Łukosz uczy czytać. (...) Autor w każdym zdaniu udowadnia, że krytyka też może być piękna. Łukosz jest wirtuozem słów i mistrzem polszczyzny. (...) Jego eseje o literaturze stają się literaturą samą w sobie.
Na podstawie „Imperiów i prowincji”, „Szczurołapa z Ratyzbony” i „Marsa w znaku Barana”.
Współczesnych pisarzy można podzielić na dwie grupy. Takich, którzy rozumieją ideę wolnego rynku i starają się za nią nadążyć kosztem jakości swojej twórczości i takich, którzy ideę komercji rozumieją, ale się na nią nie godzą. Nad ilość przedkładają jakość, a nad rozgłos święty spokój, który pozwala im tworzyć pozostając w niszy. Do tej grupy należy Jerzy Łukosz. Autor, którego (co przyznaję z zażenowaniem) do niedawna w ogóle nie znałam. A przecież to jeden z najlepszych polskich krytyków, pisarzy i tłumaczy XX wieku...
Imperia i prowincje. O literaturze niemieckojęzycznej i polskiej w dwudziestym wieku to zbiór analiz krytycznoliterackich na temat polskiej i niemieckojęzycznej literatury XX wieku. Ponieważ moja wiedza w tym temacie jest ograniczona, nie podejmuję polemiki z zawartymi w esejach tezami. Pozwalam sobie jedynie na garść ogólnych refleksji i osobistych odczuć wywołanych tą niezwykłą lekturą.
Jerzy Łukosz pojawił się w moim życiu niespodziewanie. Przyszedł jak nieproszony gość i jak nieproszony gość był przez jakiś czas przeze mnie traktowany. Po pobieżnym przejrzeniu ich zawartości Imperia i prowincje wylądowały na półce. I tam sobie cierpliwie czekały, wcale nie dlatego, że po przeczytaniu losowo wybranych fragmentów uznałam je za lekturę niewartą uwagi. Po prostu bałam się, że jej nie podołam. Łukosz jest germanistą, specjalistą od literatury niemieckojęzycznej. Wstyd się przyznać, ale to obszar zupełnie mi obcy. Na dwanaście autorów, nad którymi pochylił się autor, coś mówiły mi tylko cztery z nich... Z literaturą polską było trochę lepiej, ale jakość mojej wiedzy w zderzeniu z wiedzą autora wypadała co najwyżej mizernie. Świadomość tego nie wpływała zbyt dobrze na moje samopoczucie. Podobnie jak konieczność ciągłego zaglądania do słownika w celu poznania znaczenia niektórych pojęć. To wszystko spowodowało, że początkowo Łukosz mnie bardziej przerażał niż zachwycał i raczej odpychał niż zachęcał. Już tytuł sugeruje, że Imperiom i prowincjom bliżej do literatury naukowej niż pięknej... Spodziewałam się akademickiego wywodu opartego na niezrozumiałej dla mnie siatce pojęciowej. Po dogłębnym przestudiowaniu Łukosza jestem zmuszona zmodyfikować te niesłuszne osądy. Autor w każdym zdaniu udowadnia bowiem, że krytyka też może być piękna. Łukosz jest wirtuozem słów i mistrzem polszczyzny. Miłość do języka ojczystego pobrzmiewa w każdym zdaniu. Jego eseje o literaturze stają się literaturą samą w sobie. I to jest pierwszy argument, dla którego warto Imperia i prowincje przeczytać. Kolejny powód to oczywiście zawartość merytoryczna. Imponująca jest nie tylko wiedza autora na temat pisarzy, filozofów i ich dzieł, ale przede wszystkim pasja, z jaką Łukosz podchodzi do tematu. Dzięki niej, wszystko, czego się autor chwyta zamienia się w przysłowiowe złoto. Na podstawie prostych informacji biograficznych autor buduje porywające historie ludzi pióra ukazując ich często jako pełnych sprzeczności zwyczajnych zjadaczy chleba. Największe wrażenie zrobiła na mnie historia Guntera Grassa, autora tak barwnego, jak barwna jest jego twórczość. Człowieka fascynującego, dziedzica wielu kultur, rzecznika wszystkich ludzi pogranicza, którym przemiany polityczne rozdzierały serca, zabierały tożsamość, a często także rozum.
Jerzy Łukosz dokonał pewnej rewolucji w moim podejściu i myśleniu o literaturze. Wszystko, co wiem, mogę podzielić na „przed i po Łukoszu”. Żeby nie było wątpliwości: eseje z tomu Imperia i prowincje nie zawierają żadnych prawd objawionych. Otwierają jednak oczy na wiele ignorowanych i niedostrzeganych (przynajmniej przeze mnie) aspektów. W tym kontekście można powiedzieć, że Łukosz uczy czytać . Szczególnie cenne są wskazówki zawarte w trzeciej części książki. Na podstawie wybranych przykładów autor snuje ogólne refleksje o literaturze, przemyca w nich także mnóstwo uwag dotyczących uprawiania krytyki literackiej. Ta teoretycznie staje się bliższa, ale praktycznie zdaje się być niewykonalna. Po przeczytaniu eseju Słowo o krytyce zwątpiłam nawet w sens pisania. Prawdopodobnie nigdy nie uda mi się osiągnąć takiego poziomu jaki prezentuje Łukosz... Ba, pewnie też nigdy nie uda mi się awansować do tej ligi, ale przecież nie wszyscy mogą zostać mistrzami...
Oprócz dzieł krytycznoliterackich na dorobek Jerzego Łukosza składają się także powieści i tłumaczenia. Nie zgłębiłam jeszcze całej twórczości tego niezwykłego Autora, ale to, co dotychczas przeczytałam wymaga kilku słów komentarza. Zacznę od Szczurołapa z Ratyzbony. Powieść ta ukazała się w 1999 roku nakładem Wrocławskiej Oficyny Wydawniczej ATUT. Łukosz nawiązuje w niej do legendy szczurołapa znanej choćby z baśni braci Grimm, a sama powieść jest nawet utrzymana w podobnym klimacie.
Tytułowy szczurołap to Jan Dawid Kiwus, który czeka w więziennej celi na wykonanie wyroku śmierci. Ostatnie godziny życia poświęca na refleksję nad losem swoim i swojej rodziny. Staje się to pretekstem do podróży w czasie, w którą zabiera nas narrator. Czytelnik poznaje protoplastów rodu Kiwusów – prababkę Trudę i jej męża Huberta, następnie ich syna Leopolda i wreszcie Antoniego – ojca szczurołapa. Losy rodziny naznaczone wielką historią, namiętnością i zbrodnią toczą się przez dwa wieki na styku kultur polskiej, żydowskiej i niemieckiej. Powieść przypomina klasyczną sagę, w której jest jednak mnóstwo elementów magicznych, z pogranicza jawy i snu, rzeczywistości i wyobraźni. Granica między poszczególnymi wymiarami jest tak cienka i subtelna, że prawie niezauważalna. Dodatkowo narrator zasypuje czytelnika anegdotami, mnoży wątki i dodaje nowe poszlaki. Tworzy w ten sposób niezwykle silnie przyciągający magnes, który nie pozwala oderwać się od książki. Jej lektura jest niezwykłą przyjemnością, która bierze się przede wszystkim z nieustającego zaskoczenia.
Szczurołap z Ratyzbony dostarcza także refleksji o ludzkiej naturze. Według autora jest ona nieskomplikowana, sprowadza się bowiem do tajemniczości i umiejętności posługiwania wyobraźnią. Tylko ona jest w stanie ocalić człowieka od szaleństwa i pomaga wyrwać się z brutalnej rzeczywistości. Tajemniczość natomiast motywuje do poznania, jest siłą napędową człowieka, który każdego dnia odkrywa cząstkę siebie, swojego losu i dopisuje wciąż nowe wersy w księdze własnego życia. Człowiek jest tajemnicą dla innych, ale też dla siebie samego i to jest jego istotą. Gdyby człowiek nie rodził się jako tabula rasa, gdyby z góry znał swoje wybory i wiedział, co go spotka, to jego życie nie miałoby żadnego sensu.
Szczurołap z Ratyzbony jest także dowodem na to, że Łukosz potrafi opowiadać i konstruować fabułę, która trzyma w napięciu, a wręcz hipnotyzuje. Warto zwrócić uwagę na język, jakim posługuje się autor. Jest to specyficzna mieszanka stylu potocznego, wolnego od jakichkolwiek ozdobników ze stylem wysokim, bogatym w metafory i porównania. Styl wysoki dominuje szczególnie w rozważaniach filozoficznych i egzystencjalnych dodając im swoistego patosu.
Powieść ukazała się po raz pierwszy w 1992 roku pod tytułem Czarna kolia. Łukosz opublikował ją wówczas pod pseudonimem Johannes Keevus, ale książka nie spotkała się z uznaniem rodzimych czytelników. Dużo większą popularnością cieszyła się za granicą, była tłumaczona m.in. na język niemiecki i litewski.
*.
Mars w znaku barana to z kolei przykład translatorskiej działalności Łukosza. Nie znając oryginału nie śmiem odnosić się do jakości tego tłumaczenia, zresztą nie ono jest najważniejsze, a treść i historia powstania tej niezwykłej opowieści. Jej autorem jest Alexander Lernet-Holenia, jeden z najważniejszych pisarzy austriackich XX wieku, w Polsce w zasadzie nieznany. Przybliżając sylwetkę tego autora warto zwrócić uwagę, iż brał czynny udział w obu wojnach światowych, co nie pozostało bez wpływu na jego twórczość
Głównym bohaterem Marsa... jest młody, nieco melancholijny oficer, hrabia Wallmoden, który bierze udział w kampanii wrześniowej przeciwko Polsce. Wybuch wojny przerwał romans oficera z tajemniczą pięknością – Cubą. Sama fabuła nie jest zatem ani oryginalna, ani zaskakująca. Początkowo akcja toczy się leniwie i przewidywanie, życie upływa w miarę normalnie. Z biegiem czasu pojawia się jednak to napięcie zwiastujące, że wydarzy się coś wielkiego. To historia wojenna jakich wiele, a jednak z kilku powodów zasługuje na uwagę polskiego czytelnika. Przede wszystkim, jest to jedna z niewielu okazji, by spojrzeć na pierwsze dni wojny z drugiej strony, „oczami wroga”. Warto zaznaczyć, że nie są to oczy bezwzględnego i okrutnego esesmana czy gestapowca, a romantyka starej daty, któremu bliżej do młodego Wertera niż Goebbelsa. Wallmoden nie gloryfikuje działań Hitlera, a wręcz zdaje się od nich odcinać. W jego postawie nie ma zgody na wojnę. Bohater idzie na nią z poczucia obowiązku, ale nie znaczy to, że się na nią godzi. Walka nie przynosi mu satysfakcji, on sam nie marzy o kolejnych podbojach, tylko o powrocie do domu, do kochanki. Rana, którą mu zadano nie jest ujmą, a wybawieniem.
Można przypuszczać, iż podobny stosunek do wojny miał sam Lernet. Gdy raniony przez Polaków podczas starć w kampanii wrześniowej pisarz wrócił do domu, postanowił napisać Marsa w znaku Barana. Praca nad książką trwała dwa miesiące, niedługo potem wydrukowano piętnaście tysięcy egzemplarzy, które za sprawą działalności ministerstwa propagandy nigdy nie trafiły do rąk czytelników. Jej treść nie wpisywała się w głoszoną wówczas propagandę sukcesu i siłę niemieckiej armii. Znamienne jest również to, iż nawet sam autor nie otrzymał żadnego egzemplarza książki. Ukryty przez wydawcę nakład nie przetrwał działań wojennych. Cudem ocalał egzemplarz edytorski i to na jego podstawie powieść wydano jeszcze raz, w 1947 roku. Polski przekład powstał dopiero w roku 2002. Mars w znaku Barana zdaje się być zakazanym owocem, skazaną na pożarcie owcą, której cudem udało się przetrwać zagładę. A wiadomo, że takie cudownie ocalone historie budzą szczególne zainteresowanie, mają w sobie coś tajemniczego i pociągającego.
Lernet zadaje w Marsie... kłam jednemu z najbardziej kuriozalnych oskarżeń w dziejach stosunków polsko-niemieckich jakoby to Polacy sprowokowali wybuch wojny. Relacjonując przebieg zdarzeń, Wallmoden przyznaje, że niemieckie wojska przygotowywały atak, a nie obronę. Dziś to oczywiste i raczej nikt tego nie podważa, ale w okresie wojny takie słowa to akt niezwykłej odwagi, za który Lernetowi należy się szacunek.
Mars w znaku Barana nie wywołał w Polsce jakiegoś wielkiego poruszenia. A szkoda, bo to bardzo wartościowa książka. Pomijam jej walory literackie, które w tej sytuacji nie mają większego znaczenia. O wiele istotniejsze jest to, że historia ta ukazuje pierwsze dni II wojny światowej z zupełnie innej perspektywy. Perspektywy, która w Polsce (chyba niepotrzebnie) jest marginalizowana. Ta powieść uświadamia, że podział na zwycięzców i pokonanych nigdy nie jest tak klarowny jakby się mogło wydawać. Wojna to tragedia nie tylko dla strony atakowanego, ale też dla agresora, o czym świadczy postawa Wallmodena. Wiadomo, że takich jak on było po niemieckiej stronie dużo więcej. Nie można o tym zapominać, a żeby nie zapomnieć – trzeba o tym wciąż przypominać. Mars w znaku Barana doskonale tę rolę spełnia.
Anna Balcerowska
Na podstawie:
Jerzy Łukosz
Imperia i prowincje. O literaturze niemieckojęzycznej i polskiej w dwudziestym wieku.
Wyd. ATUT, Wrocław 2000
stron 348, okładka miękka.
Jerzy Łukosz
Szczurołap z Ratyzbony
Wyd. ATUT, Wrocław 1999
stron 232, okładka miękka.
Alexander Lernet-Holenia
Mars w znaku Barana
Przekład: Jerzy łukosz
Wyd. ATUT, Wrocław 2002,
stron 220, okładka miękka.
* Wszystkie informacje nt. A. Lerneta i historii jego powieści zostały zaczerpnięte z Posłowia do Marsa w znaku barana autorstwa J. Łukosza.