Wywiad z poetą i dramaturgiem, autorem czternastu tomów poetyckich, niezwykłą osobowością Wrocławia, żywą legendą.
Janusz Styczeń, fot. Arkadiusz Janicki
Janusz Styczeń – Zamarznięty łabędź. Opowieść o czasie, który przybiera ciało.
„(...) natura czasami utożsamia się ze sztuką,
dając sztuce złudzenie, że to sztuka
była pierwsza, że sztuka istniała
jeszcze przed naturą, i natura o tym nie zapomina.”
Janusz Styczeń Zamarznięty łabędź
Jest 26 listopada 2009, popołudnie.
Wspólnie z Arkadiuszem Janickim, który w tym dniu występuje w charakterze fotoreportera, idziemy na ul. Wita Stwosza na spotkanie z Januszem Styczniem - poetą i dramaturgiem, autorem czternastu tomów poetyckich, niezwykłą osobowością Wrocławia, żywą legendą. Jestem zdenerwowany i podekscytowany, cieszy mnie myśl o mojej kolejnej rozmowie z człowiekiem, który opowiada jak nikt i jest jak nikt inny. Który jest i będzie dla mnie ucieleśnionym symbolem Artysty.
Dwanaście lat wcześniej.
Idziemy nocnym krokiem przez Grunwald, chociaż dopiero wczesny wieczór... Adam, który w tym dniu jest sobą jak zwykle, gestem Sarmaty pokazuje mi Wrocław. Kwadrans marszu od akademika mój przewodnik zostaje wybity ze spacerowego rytmu. – Wiesz kto to jest? – Pyta. – Ten mężczyzna w płaszczu i czapce uszatce... To jest Janusz Styczeń, żywa legenda literatury, wielki poeta, kawał historii tego miasta. Chodź, podejdziemy zamienić parę słów, przedstawię Cię...
Tak . To jest mój początek.
Czas zatoczył koło i wrócił do siebie. Do właściwego sobie trwania w obiegu.
Teraz na Stwosza.
Listopadowe popołudnie, właściwie wieczór. Kolejny wieczór we Wrocławiu. Kolejny kawałek historii. Janusz Styczeń kończy siedemdziesiąt lat. Idziesz się z nim spotkać, pamiętasz o początku, pamiętasz bibliotekę na Szczytnickiej, Związki Twórcze, sam środek studiów, fascynację psychologią głębi, potęgą symboli; tomiki i kserokopie wierszy, martwą kobietę i gałęzie w jej włosach; pamiętasz grozę, miłość i samotność. I to jak sięgasz w głąb lustra, próbujesz uwolnić zamkniętą w krysztale duszę kobiety. Potem Hulewicz. Kryształowy łabędź uwodzi Ledę. Nowy początek.
Spotykamy się w sąsiedztwie sali szachowej, kilka metrów od ulubionego stolika Mistrza, wystarczająco daleko, żeby nie czuć komfortu jaki towarzyszył nam kilka dni wcześniej, w trakcie rozmowy o Anglosasach, Faulknerze, Karpowiczu, fascynacjach i tropach prowadzących w głąb wtajemniczenia. Nie jest łatwo doświadczyć tej grozy i przeżyć, trzeba zejść w dół, w otchłań i ciemność. Bo przecież „otchłań jest kapłanem a ciemność poetą”, jak pisał Victor Hugo...
Przede mną dyktafon, dzieli nas. Za plecami Mistrza radio „Nic” podaje jakiś chłam, na ścianach rogi jeleni, kelner chyba rwie barmankę, kelnerka tłucze szkłem o tacę. Kiedy Arkadiusz włącza sprzęt wszystko znika i niczego nie słychać. Rozmowa trwa, czas się otwiera w poprzednim miejscu...
– Panie Januszu, chciałbym dzisiaj porozmawiać z Panem o czasie i proszę, żeby Pan rozwinął ten wątek z ostatniej naszej rozmowy, o Zamarzniętym łabędziu, symbolicznie zatrzymanym początku. W bardzo wielu wierszach stosuje Pan technikę reminiscencji, czy wręcz anamnezy, przywołuje Pan obrazy z przeszłości, podmioty liryczne wracają do zdarzeń, miejsc i osób z przeszłości. Albo też następuje nagłe połączenie równoległych światów, równoległych czasowości. Przeszłość przechodzi w teraźniejszość, albo okazuje się, że teraźniejszość się rozwarstwia. Jakby przeszłość nie była tym, co minęło, a współistniała z ciągłością, z aktualnymi wydarzeniami. Mówi się o Panu, że jest Pan poetą mroku, ja powiedziałbym, że Pan jest również poetą czasu, myślicielem czasu... Proszę mi powiedzieć, jak w przededniu pańskich 70. urodzin widzi Pan czas swojego pisania? Czym jest dla Pana i Pańskiej twórczości czas?
– Czas mojego pisania... – Janusz Styczeń zamyśla się – jest to czas właściwie, przez ten cały okres podobny, równie ważny. Kiedy publikowałem w Odrze u Karpowicza pierwsze opowiadanie, bo zacząłem od prozy, to właśnie w tym opowiadaniu, już wtedy czas odgrywał wielką rolę. Od początku czas był dla mnie ważny...
... Dlaczego ja lubię tę tutaj Kawiarnię Szachową... Dlatego, że mam tu ten mój ulubiony stolik i ponieważ tutaj jest okno, szyba, w zasadzie od podłogi aż do sufitu, a tu jest mały ruch samochodowy, szeroki deptak i bardzo dużo ludzi tędy chodzi. Chodzą w jedną stronę, w drugą, a ja lubię patrzeć na ludzi, którzy chodzą, bo to tak jakby czas kroczył, jakbym go wreszcie widział. Czas jest niewidzialny, ale czasami... czas używa jakiegoś ciała. Jakby chciał się pokazać, unaocznić. Czas kroczy. Ja siedzę, czasami siedzę właściwie nieruchomo i tylko patrzę. A czasami ludzie mnie zauważają. Jednego razu wypatrzył mnie tutaj mój kolega ze szkoły podstawowej, który nie mieszka od lat we Wrocławiu, wchodzi i mówi „Januszek”... i to jest ten czas...
– Piękne przywrócenie. Właściwie nie powrót, a przywrócenie tamtejszości... Mówi Pan, że czas używa ciała, to jest podobna sytuacja jak w Pana wierszach, kiedy symbole ukazują się w swojej żywej cielesności. Symbole u Pana są czymś żywym, nośnym i nieustannie uaktualnianym, potwierdzającymi swoją tożsamość. Ludzie tacy jak Pan, posiadający wgląd w czas i dostęp do substancji symboli są jakby koronnymi świadkami tajemnicy ich istnienia...
– Tak, oczywiście...– dopowiada poeta i zamyśla się w sobie.
Myślę o samotnie siedzącym za szybą człowieku. Nieruchomym. Myślę o samotnym człowieku wpatrzonym w szybę. Samotnie myślę wpatrzony w szybę. Myślę o jego historii, dziejach tego miasta. Czasie, który przyjął taką postać...
– ...Natomiast czas fascynował mnie od dziecka – kontynuuje.
Dzieciństwo spędziłem we wsi Borzęcin, to była akurat wojna, pierwsze sześć lat życia. Tam spędziłem dzieciństwo, i pamiętam te pory roku, takie namacalne na wsi... Tutaj mieszkam w wieżowcu, więc to lato, wiosna , tak niezauważalnie przechodzą... Natomiast w pierwszych latach życia rzeczywiście odczuwałem bardzo namacalnie, naocznie poru roku, inne...
– Przyjechał Pan do Wrocławia już w 46 roku. Zastanawiałem się czy cała ta rzeczywistość powojenna, ta poetyka zniszczonego kraju, obcego miasta, jaki ona wywarła wpływ na kształtowanie się Pańskiej wrażliwości, podwalin poetyckiej wyobraźni. Jak Pan to dzisiaj ocenia?
– Ja pamiętam ten Wrocław cały w ruinach, ale ja właściwie byłem obok tego... Dla mnie jak i dla moich kolegów (poszedłem w 46. do pierwszej klasy)... to był taki Dziki Zachód ten Wrocław. Akurat w tamtych latach szkoły podstawowej Curwood był wtedy bardzo popularny (...); ciągle znajdowaliśmy jakieś pamiątki poniemieckie, jakieś hełmy, jakieś rzeczy prawie że po zabitym żołnierzu... Do 53 roku to jeszcze stały niemieckie armatki przeciwlotnicze między Zaciszem a Zalesiem. Ja mieszkałem na Zaciszu, ul. Konarskiego, tam jeszcze stały, więc dla nas wtedy ta niemiecka przeszłość Wrocławia była trochę jak taki Dziki Zachód. Wzgórze za stawem „Morskie oko” nazywaliśmy „Kilimandżaro”,albo „Czimboraso”, to nazwa z powieści indiańskiej...
– A to doświadczenie tej katastroficznej industrialności, czy to powodowało jakieś wyobcowanie w Panu?
– Nie, nie, nie. Mi się podobał Wrocław. Od razu. Od razu wiedziałem, że to jest piękne miasto, piękne parki, Odra, różne trasy...
– A gdzie Pan lubił pisać? We Wrocławiu ma Pan takie ulubione miejsca, gdzie dobrze się Panu pisze?
– Najpierw oczywiście w domu, ale już na studiach czasami pisałem w Klubie Uniwersyteckim. Chodziliśmy między ćwiczeniami i wykładami na herbatę do Klubu Uniwersyteckiego i tam pisywałem wiersze czekając na koleżanki, w których się kochałem albo na kolegów z którymi dyskutowaliśmy. No i Empik na ulicy Kościuszki...
– A Tymoteusz Karpowicz, gdzie się Panowie spotkaliście?
– W redakcji Odry, redakcja była wtedy na Podwalu, nie w Rynku, i wtedy Karpowicz zaprosił mnie na kawę do Empiku, to był akurat sierpień, piękna pogoda. Karpowicz dużo opowiadał, wygłaszał swoje teorie, wypytywał o studia, rodzinę, przedstawiał perspektywy. Mówił mi, że on, mając lat dwadzieścia był w lasach, w partyzantce, a teraz są perspektywy, wszystko się otwiera... To były pierwsze lata po październiku i rzeczywiście to nagłe otwarcie następowało, otwarcie na kulturę zachodnią. Nikt sobie w tych [dzisiejszych] czasach nie może wyobrazić, jakie to było dla nas przeżycie, w czasach socrealizmu, październik, dojście do władzy Gomułki i to otwarcie na kulturę zachodnią, ogromne... Mnóstwo pisarzy, filmów, wystaw malarstwa, mnóstwo różnych nurtów artystycznych, wszytko to nagle było dozwolone i nagle to się wlało taką ogromną falą... Myśmy to wchłaniali, to było coś wspaniałego w tamtych latach. I wtedy Karpowicz pokazywał mi perspektywy, ogłaszał swoje teorie i poglądy. Karpowicz mnie w dużym stopniu ukształtował.
– Czuje się Pan uczniem Tymoteusza Karpowicza? Kto to był dla Pana?
– Tak. Jednoznacznie. Karpowicz mnie ukształtował. I Faulkner. To był dla mnie model poety; ceniłem w nim wielką kulturę bycia, wspaniałe poczucie humoru, żadnego alkoholizmu, erudycję, otwartość na różne poetyki. Karpowicz mimo, że był mistrzem poezji lingwistycznej nie był doktrynerem. On też był zafascynowany Faulknerem. Odwiedził nawet dom Faulknera. Nocował w jego łóżku. Faulkner mnie i Karpowicza od razu połączył, stał się tematem naszych rozmów. Pierwsze opowiadanie F. wydrukowane w polskiej prasie, pt. Róża dla Emilii, wywarło na mnie bardzo mocne wrażenie. Narracja zbiorowa – My. Z tym, że na początku My, młodzi chłopcy, a pod koniec – My, dojrzali już mężczyźni (...)... Od razu wiedziałem, że to jest pisarz, który będzie dla mnie ważny.
– A więc Faulkner i Róża dla Emilii. Czas, śmierć i tragiczna, ale i fascynująca historia miłosna zamknięta w tej opowieści... W Pańskich wierszach dużo jest fascynacji śmiercią, obsesyjnej miłości, trwającej nawet po śmierci, mimo śmierci, poprzez śmierć, i na Pański rozwój, na ukształtowanie się takiej wrażliwości i wyobraźni miał wpływ właśnie Faulkner. Czy ktoś jeszcze z literatury anglosaskiej?
– O tak. Inspirowała mnie poezja anglosaska i tradycja przypowieści biblijnej, wyjście od konkretu prostych sytuacji i oddziaływanie symbolu. I tu William Blake, Chora róża, Pieśni niewinności; Ogólna wizja świata, gdzie cierpienie każdej istoty odbija się w kimś innym. Świat jest przedstawiony jako nieustanne cierpienie i zatrata. Jeszcze wymieniłbym Thomasa Hardy'ego – Ostatnia chryzantema, Herberta Dawida Lawrence'a, poemat Powrót Persefony, u niego pojawia się takie np. porównanie: „kwiaty – psy piekieł”; oczywiście jeszcze Sylwia Plath – Księżyc i cis, Filip Larkin – Dni, Viktor Hugo – Usta ciemności, Baudelaire, Rimbaud, Verlaine i wreszcie Apollinaire – Dom umarłych. To u Appolinaire'a znalazłem słowa: „Najbardziej trzyma miłość do umarłego, kogoś kto wyjechał.”
– A w literaturze polskojęzycznej?
– Na pewno jednak Sienkiewicz. Moje hasło na dziś jest takie: Sienkiewicz – tak! Gombrowicz – nie!
– Kontrowersyjne dzisiaj...
– Sienkiewicz tak! Quo Vadis Sienkiewicza to jest powieść, która mnie fascynuje i zawsze będzie mnie fascynowała. Petroniusz jest to najlepiej napisana przez Sienkiewicza postać. Cały ten opis pogańskiego świata w Qou Vadis jest wspaniały. Tam jest tyle szaleństwa i tyle niesamowitej wyobraźni... Więc Sienkiewicz na pewno, a Gombrowicz nie. Gombrowicz stał się wyrocznią w Polsce, bardzo mnie to dziwi, jest taki fragment w Dziennikach gdzie Gombrowicz pisze o Kafce: „Kto go zrobił wielkim pisarzem?”, do Joicea się czepia... autora Ullisesa. Mój ojciec, na przykład, czytał Joice'a Portret artysty, żeby znaleźć do mnie klucz... A Gombrowicz pyta, kto z Joice'a uczynił wielkiego pisarza; mówi: „Zamordujcie Borgesa”. Ja sto razy wolę Borgesa! Gombrowicz do perfekcji opanował reklamę samego siebie, Gombrowiczowi podobał się tylko... Gombrowicz. A poza tym wychwalał on Mussoliniego i włoski faszyzm kiedy był korespondentem prasowym we Włoszech. A więc Gombrowicz: Nie!
– Panie Januszu, z dużą uwagą czytam Pański ostatni tom pt. Zamarznięty łabędź. Szczególnie skupia moją uwagę wiersz otwierający i przypomniany tam przez Pana mit o Zeusie wcielonym w łabędzia, który uwodzi Ledę. Bóg ucieleśniony w zwierzęciu. Zwierzę, które jest symbolem czystego piękna. Od tego łabędzia wszystko się zaczyna, Leda rodzi Helenę, potem mamy wojnę trojańską i dalszy ciąg dziejów cywilizacji Zachodu. Ale chce Pana zapytać o takie odwrócenie obiegu, które następuje w dziejach poprzez literaturę. O Wojnie trojańskiej dowiadujemy się z literatury, z Iliady i Odyseji przypisywanych Homerowi, i tak naprawdę sztuka, literatura daje nam świadectwo początku cywilizacji Grecji. Ale przecież ulegamy, być może iluzorycznemu przeświadczeniu, że nie może być odwrotnie, że to rzeczywista, faktycznie mająca miejsce wojna starożytna jest powodem napisania Iliady...
– W naszym języku przechowało się do dziś mnóstwo przeświadczeń mających korzenie w tamtych czasach, w tamtych przeświadczeniach. "Koń trojański"... czy choćby przejęty przez język potoczny Achilles/ achilles. Czytam w gazecie, że nasza siatkarka, świetna Skowrońska wyleczyła achillesa; ale nikt nie pyta o Achillesa, nikt nie zastanawia się, czy Achilles rzeczywiście zginął pod Troją trafiony w śmiertelną piętę 3000 lat temu... Więc mnóstwo naszych dzisiejszych pojęć i przeświadczeń pochodzi ze starożytności. Ale ja przypominam o czymś jeszcze, o tym, że łabędź w kulturze Zachodu jest od początku symbolem czystego piękna, że jest nietykalny...
– Pisze Pan w swoim wierszu o karze i złudzeniu:
„(...) łabędź jest więźniem właśnie tak ukaranym,
zamiast łańcuchów blokada lodowa na nogach,
ukarany za to, że jest symbolem czystego piękna
ale kto go ukarał? Sama natura, noc, zima,
natura czasami utożsamia się ze sztuką,
dając sztuce złudzenie, że to sztuka
była pierwsza, że sztuka istniała
jeszcze przed naturą, i natura o tym nie zapomina (...)”.
Wydaje się, jakby Pan tutaj przez to przywołanie mitu przywracał życiu i sztuce ich właściwy porządek, jakby wskazywał Pan, że symbol – łabędź czy Troja jest wtórny wobec życia, że dopiero w obliczu życia nabiera znaczenia... Tożsamość sztuki i życia jest iluzją. Ja mam w tym kontekście nieco osobiste pytanie do Pana, proszę mi powiedzieć, czy istnieje rozdźwięk między Januszem Styczniem – człowiekiem a Januszem Styczniem – poetą?
– Nie ma żadnego rozdźwięku.
– Czy może Pan, wobec tego, powiedzieć w tym momencie, że jako poeta i jako człowiek jest Pan równie spełniony?
– Jako człowiek nie jestem spełniony, natomiast jako poeta jestem spełniony. Jako człowiek nie. Nie ułożyło mi się życie osobiste, z różnych powodów. Ale jako poeta tak. Moja poezja jest ponadczasowa...
– Panie Januszu, jak najbardziej zgadzam się z tym stwierdzeniem. I w przededniu Pańskich 70. urodzin życzę Panu zdrowia i wielu pięknych poetyckich spełnień. Wrocław stoi kulturą i literaturą, i to właśnie dzięki ludziom takim jak Pan. Myślę, że wielu z nas, którzy przyjechaliśmy do Wrocławia zaledwie kilkanaście, czy kilka lat temu, nigdy by się w tym mieście nie zjawiło, gdyby nie przywiodły nas tu żywe legendy. Dlatego, Mistrzu, dziękuję Panu za Wrocław...
Arkadiusz przyłącza się do życzeń, w swoim imieniu i użytkowników portalu, na którym ukaże się opowieść o tym spotkaniu. Janusz Styczeń raczej nie serfuje po Internecie, ale wie, że za pomocą tego medium jego poezja dociera do nowych czytelników, do młodych ludzi. Jest poruszony, jeszcze wspomina o swoim wyjeździe do Sosnowca, artykule Basi Soli, umawiamy się na kolejne spotkanie, planujemy Jubileuszowy wieczór, ale nie jest nam dane cieszyć się czasem, musimy rozejść się w dwie strony. Do swoich teraźniejszości. Janusz Styczeń idzie na Plac Grunwaldzki, na czternaste piętro wieżowca. Być może Poeta tej nocy będzie tworzył, jak było na początku... Zamarznięty łabędź. Czas, który przybrał ciało...
Tekst i rozmowa z Januszem Styczniem: Paweł Kaczorowski
Copyright by Paweł Kaczorowski
Fotografie: Arkadiusz Janicki
-
W tekście cytowano fragment wiersza Janusza Stycznia Zamarznięty łabędź pochodzącego z tomu o tym samym tytule. Wrocław 2007. Wyd.: SPP Wrocław.
-
O sylwetce i twórczości Janusza Stycznia: www.janusz.styczen.artwroc.com