Jeden ze stereotypów głosi, że mężczyzna, aby stać się „prawdziwym” mężczyzną, powinien spłodzić syna, wybudować dom i posadzić drzewo. A po drodze odbyć samotną podróż dookoła świata, ożenić się, kupić samochód, na starość spisać wspomnienia. Gorzej, jeśli komuś nie zależy na byciu „prawdziwym” mężczyzną i nad uciechy życia rodzinnego przedkłada sławę literacką.
A prawdziwą katastrofą jest, jeśli w parze z marzeniami o byciu pisarzem nie idzie talent. Co wówczas robić? Na to pytanie stara się udzielić odpowiedzi Janusz Anderman w swojej najnowszej książce „Cały czas”.Autor w sposób ironiczny opisuje czas, w którym bohater dorastał, a nie był to okres łatwy: od początku lat siedemdziesiątych do „teraz”. Anderman nie próbuje tworzyć legend i bohaterów, przeciwnie: pokazuje, że nie do końca mogło być tak, jak nam się wydaje, że wtedy ludzie nie byli ani lepsi, ani gorsi niż teraz, nie mitologizuje. Jednak jeśli dla kogoś czasy, kiedy powstawała „Solidarność” są tylko historią wyczytaną w książce, o wiele bardziej interesująca dla niego może okazać się sylwetka głównego bohatera, którą autor odmalował z aptekarską precyzją. Ciekawą tym bardziej, że i dziś wszechobecna jest presja, która nakazuje osiągnąć sukces, nawet ten iluzoryczny i zbudowany na fałszu. A A.Z., główny bohater książki i - jak podaje notka na okładce - „alfa i omega” literatury polskiej, do perfekcji opanował sztukę stwarzania pozorów. Autor stawia swojego bohatera twarzą w twarz ze śmiercią, która przybiera postać nadjeżdżającego z naprzeciwka tira. I jak to zwykle bywa w takich wypadkach, bohaterowi przed oczami przesuwa się całe jego życie. Widzi – a czytelnik wraz z nim – kluczowe momenty, które doprowadziły go aż do chwili obecnej: na drogę z Gdańska do Warszawy, gdzie znajduje się w towarzystwie sławnej aktorki. Czy jednak na tyle sławnej, by gazety z dnia następnego odnotowały jej śmierć? A.Z nie ma pewności, nie wie też na pewno, czy sam jest postacią na tyle znaną, by ktoś przejął się jego śmiercią. Kiedyś: i owszem, był „kimś”, o co nieustannie zabiegał metodami nie do końca uznawanymi za „czyste”. A.Z wybierał ścieżki na skróty, ponieważ dosyć szybko zorientował się, że te utarte do niczego go nie doprowadzą, że „na polonistyce nie uczą sztuki pisania”. Na studiach A.Z nie tylko obcował z literaturą, ale spostrzegł, że do wielu rzeczy można dojść dzięki kobietom. I tak wikłając się w romans za romansem udało mu się dłużej przetrwać na studiach, dostać skierowanie do szpitala psychiatrycznego, a nawet ukraść dwa słuchowiska, które odniosły sukces w Szwecji.
Czytając książkę Janusza Andermana i zagłębiając się w kolejne wątki miłosne, nie sposób nie odnieść wrażenie, że właściwie A.Z. nie miał życia uczuciowego, chociaż chyba nie było okresu, w którym nie byłby związany z kobietą.. U niego wszystko było konkretną kalkulacją, nastawioną na zyski. Cel uświęcał środki, a cel miał A.Z zawsze jeden i nie tracił go z oczu: „próbował pisać “ co stawiało go “na krawędzi depresji”. Dodać należy, że wyszedł z niej szybko i chociaż studia polonistyczne interesowały go tylko przez pierwsze miesiące, odkrył, że stosując odpowiednie „chwyty”, wcale nie tak trudno jest sie wybić w otoczeniu, w którym dominowały zakochane w literaturze studentki, z podziwem patrzące na młodego twórcę poezji konkretnej. Twórcę, który poetą, a później prozaikiem został właściwie przez przypadek, kradnąc powieść wariata, który popełnił samobójstwo. A.Z publikuje ją pod własnym nazwiskiem i osiąga sukces, może bez kompleksów zasiadać przy jednym stoliku z członkami Związku Literatów Polskich. Z upływem czasu, kiedy nie udaje mu się wydać nic nowego, zaczyna tworzyć kolejny mit na temat własnej osoby: tym razem „pisarza prześladowanego”. A.Z rozważa nawet napisanie donosu na samego siebie, by znaleźć się wśród osób aresztowanych lub internowanych. Dobra passa głównego bohatera kończy się gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych. On sam nie wie, jak to się mogło stać, że nagle przestał się liczyć, że z dnia na dzień okazało się, iż nie ma dla niego zajęcia, że jego książek już nikt nie czyta. A.Z nie ma pojęcia, gdzie był, kiedy dzielono stanowiskami i przyznawano tytuły. W nowym, wolnym świecie nikt nie zachwycał się jego talentem, nikt nie głaskał go po głowie. W ten sposób autor daje do zrozumienia, że chociaż czasy PRL-u były, jakie były, to jednak człowiek wyposażony w takie cechy jak spryt, cwaniactwo i umiejętność robienia dobrego wrażenia, radził sobie w nich bez trudu. Nawet w środowisku literatów, a przecież to oni starali się w literaturze ośmieszać takie postawy. W prawdziwym życiu jednak nabierali się na nie tak samo, jak inni. Anderman rozbija więc mit natchnionego poety, który osiąga sukces za pomocą talentu i ciężkiej pracy. Dlaczego A.Z stał się tym, kim się stał? W książce nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, chociaż oczywiście można spróbować cofnąć się do dzieciństwa bohatera i tam poszukać odpowiedzi. A.Z chciał być inny, niż jego wiecznie pijany ojciec, który wiecznie wracał do domu na rauszu i któremu matka wiecznie groziła wysłaniem papierów rozwodowych. A.Z nie chciał upodobnić się do człowieka, którego właściwie nie znał. Kiedy obcy ludzie opowiadali mu fakty z życia jego ojca, A.Z przysłuchiwał się im ze zdumieniem. Poznając losy głównego bohatera nie trudno dojść do wniosku, że mimo różnic, po części kopiował on zachowania ojca. Matka A.Z była kobietą nieszczęśliwą, która cierpiała z powodu pijaństwa męża. A.Z unieszczęśliwił każdą kobietę, z którą był związany. Trwał w związkach tak długo, jak przynosiły mu one korzyści. Kiedy zaś nie mógł wycisnąć z nich już nic więcej lub kiedy okazywało się, że jego kochanka jest w ciąży, A.Z kończył znajomość – w mniej lub bardziej perfidny sposób. Chyba jedyną rzeczą, której bał się bardziej niż tego, że kiedyś stanie się kopią ojca, był strach przed tym, że będzie od kogoś uzależniony, że robiąc plany na przyszłość będzie musiał w nich uwzględnić kogoś poza sobą samym.
Janusz Anderman nie stworzył bohatera, z którym czytelnik “chciałby się zaprzyjaźnić”, nie współczuje się mu, kiedy ginie pod kołami rozpędzonego tira. Od początku zresztą było wiadomo, że książka tak właśnie się zakończy:wypadkiem na trasie z Gdańska do Warszawy. To, co może uderzyć w konstrukcji psychiki głównego bohatera, to jego “jedno wymiarowość”. A.Z nie towarzyszą rozterki, dylematy, wątpliwości. Jest człowiekiem tak płytkim i skoncentrowanym na sobie, o zupełnie nieskomplikowanej psychice, że chwilami wydaje się, iż jest to postać od a do z zmyślona przez autora. Nie wyklucza to jednak możliwości, że “Cały czas” powstawał w wyniku obserwowania przez autora polskiej rzeczywistości i przedstawienia jej w krzywym zwierciadle. Na pewno nie pisał jej “ku po krzepieniu serc”, przeciwnie: niektóre fragmenty książki mogą przyprawiać o nerwowe kołatanie serca. Całość czyta się jednak z przyjemnością, co wynika nie tylko z ciekawego tematu, jaki autor porusza, ale i z faktu, że książką, oprócz tego, że kolejno ujawnia absurdy polskiej rzeczywistości (np. to, że można być znanym i cenionym pisarzem nie napisawszy żadnej książki) jest po prostu bardzo dobrze napisana, Anderman zaprezentował w niej świetny warsztat pisarski. Po lekturze wypada przyznać, że dawno na polskim rynku wydawniczym nie ukazała się powieść taka, jak ta: mocna, autoironiczna, do bólu szczera, podszyta absurdem. I dobrze, że została napisana przez Polaka, dla Polaków i o Polakach, którym z wyżej wymienionych cech chyba tylko ta ostatnia jest naprawdę bliska.