Rzecz będzie o czytaniu poezji. Chciałbym zaprezentować Wam jedną teoryjkę którą obmyśliłem z przyjaciółmi, nic specjalnie odkrywczego, jakkolwiek myślę że idea warta jest uwagi. Chodzi mianowicie o to, w jaki sposób wyrobiony czytelnik bierze udział w rozumieniu wiersza, oraz na jakiej zasadzie może ocenić umiejętności autora. Zaznaczę jednak, pamiętając losy podręcznika ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, iż nie aspiruję do stworzenia jakiegoś systemu, dzielę się tylko pewnymi obserwacjami.
Według mnie, poezję możemy czytać trzy razy. Jeśli temu podołamy, wiersz jest naprawdę wartościowy, można nawet podług Nietzshego powiedzieć że został napisany krwią i nie powinniśmy go czytać, lecz uczyć się na pamięć. Jednak taki stan rzeczy wymaga poświęcenia zarówno od czytelnika jak i autora. Owego „potrójnego czytania” nie można oczywiście rozumieć dosłownie, raczej jako trzy stany świadomości, porozumienia z autorem, specyficznego pomostu między dwoma umysłami. Oczywiście, parafrazując Shawa, wiersz może osiągnąć najbardziej sensacyjny sukces na podstawie całkowicie fałszywego rozumienia jego filozofii, jednak jest to raczej pozytywny aspekt, jeśli nie pójdziemy za daleko w nadinterpretację. Po prawdzie nie powinno nas obchodzić „co autor chciał przez to powiedzieć” lub „o czym myślał”, to pole do popisu dla nieudanych polonistów i nie powinniśmy odbierać im dziedziny. Jeśli poeta piszący inteligentne teksty jest jednocześnie inteligentnym człowiekiem – brawo dla niego! – ale tego oczekiwałbym we wzajemnej dyskusji, nie na poletku artystycznym. Wracając jednak do tematu: oto
Pierwsze czytanie.
Uskuteczniane może być nawet w stanie permanentnego niewyspania, lekkiego rauszu alkoholowego, a nawet po trzeciej kawie (jeśli tylko czytelnik może powstrzymać się od wybijania rytmu wiersza czołem o monitor). Liczą się tutaj takie bajery jakich zastosowanie zgłębia się na rozmaitych filologiach. Prym wiodą rytm i rytm, dostrzegalne na pierwszy rzut oka sformułowania, frazeologia, czy choćby zabawy słowem. Nie chcę brnąć tutaj w teorię, gdyż chodzi właśnie o „melodię” utworu, podobną do brzmienia muzyki klasycznej, współgrania poszczególnych wersów i słów, których harmonię nie zawsze potrafimy wyjaśnić. Stąd biorą się stwierdzenia, że wiersz podoba się lub nie podoba czytelnikowi, choć sam nie potrafi stwierdzić dlaczego. Taka ocena wiązać się z tym, że albo czytający nie poczynił specjalnego wysiłku intelektualnego aby wiersz zrozumieć, albo że utwór nie aspirował do głębszej analizy. Oczywiście trochę koloryzuję uwydatniając kontrast, ale taka tu moja rola. W pierwszym czytaniu zazwyczaj doskonale sprawdzają się rozmaite sielanki, wiersze fonetyczne czy emocjonalne, ogólnie rzecz biorąc „łatwe i przyjemne”. Czy są w jakiś sposób gorsze? Nie powiedziałbym. Mają po prostu taki a nie inny charakter. Jak „Harry Potter” czy twórczość Coelho. Jednak zainteresowany czytelnik dość szybko zapragnie czegoś więcej, zacznie poszukiwać utworów, które pozytywnie zaliczą
Drugie czytanie.
Wymaga od czytelnika umiejętności choćby minimalnego wykroczenia poza bezpośredniość tekstu, typowego czytania między wersami. O czym jest wiersz? Co opisuje? Z jakimi zmierza się problemami, jakie porusza kwestie? Czyli „o co właściwie chodzi?”. Do tego poziomu dorasta znaczna większość prezentowanych tekstów, oczywiście nie zawsze przechodząc sprawdzian pomyślnie. Pseudointelektualne rozważania „o dupie Maryni” wielu autorów mogło sobie przecież darować, jakkolwiek nie zawsze tak czynią. Drugie czytanie jest dosyć specyficzne, ponieważ wraz z pierwszym tworzy swego rodzaju całość. Chodzi mi o to, że kwestie poruszone w wierszu mogą być interesujące i warte namysłu, a jednak nieumiejętnie przyobleczone w byle jakie słowa. Nie do końca umniejsza to jednak wartości samego utworu, który po prostu (sic!) winien być przepisany (lub napisany na nowo), a wiec trafić do szuflady a nie stojącego obok kosza (wersja dla autorów cyfrowych: „copy to nie dokończone”, a nie „remove permanently”). I tak jak pierwszy krok to umiejętność obcowania ze słowem, tutaj mamy do czynienia z posługiwaniem się myślą, przekazem i odbiorem. Nie ma potrzeby, abyśmy myśleli to samo co myślał autor; sytuacja kiedy myślimy że myślimy to co myślał autor jest najzupełniej zadowalająca. Jeśli na dodatek wtrącimy do tej karuzeli spostrzeżeń jedno czy dwa własne i nadal pozostaniemy pod wrażeniem tekstu, można uznać, że wiersz jest w pełni wartościowy. W ten sposób czytelnik może odnajdywać się między słowami wciąż na nowo i na nowo, na wszelkie różne sposoby. Jeśli utwór spełnia dwa pierwsze czytania można go ze spokojnym sumieniem uznać za bardzo dobry. Taki wiersz pozwala do siebie wracać bez uczucia straconego czasu. Jeśli uczynimy tak parę razy, bardzo możliwe, że dojdziemy do kolejnego etapu, czyli analogicznie
Trzecie czytanie.
To już głęboka woda. Spójrzmy prawdzie w oczy – na świecie są tysiące, jeśli nawet nie miliony ludzi którzy nigdy nie przeczytali niczego trzy razy. Dosłownie i w przenośni. Odbiór na tym poziomie wymaga nie tylko giętkiego umysłu, ale także ogólnej (a także tematycznej) erudycji, znajomości schematów myślowych, i „świadomości” tekstu. W tym momencie, na zasadzie połączenia góry lodowej (nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego) i fatamorgany (tj. domysłów), mamy możliwość podążenia ścieżkami skojarzeń autora i zwykle niewyraźnymi dróżkami intertekstyliów (tak zwanego tekstu w tekście). Tutaj teoretycznie najmądrzejszy powinien być sam autor, świadomie wytyczający ścieżkę w konstelacjach słów i znaczeń. Nie oszukujmy się jednak, twórca nie jest wszechwiedzący, bardzo często pakuje się w wersy dosyć przypadkowo, niepomny tysięcy możliwych interpretacji. Jednak jeśli pewnie prezentuje się w wierszu, jego poczynania już możemy nazwać maestrią. Odczepmy się jednak od autora, który najzwyczajniej w świecie może mieć „to coś” i zręcznie lawirować na linie spostrzeżeń, a na zakończenie podejdźmy do sprawy od strony czytelnika. Aby zilustrować jak może wyglądać „trzecie czytanie” posłużę się przykładem filmu. Dla reżysera inteligentna zabawa w nawiązania to prawdziwe pole do popisu. Nawiązania do produkcji zarówno własnych jak i „konkurencyjnych”, pociąganie za delikatne nitki splatające wszystkie indywidualne obrazy w jedną całość. Można to robić nachalnie jak Lubaszenko, inteligentnie jak Smith, czy prawie niezauważalnie jak Tarantino czy Ritchie (przypadkiem uderzyłem w komedie). W „Dziecku na niebie” Caroll napisał, że mierni reżyserzy pożyczają, a dobrzy reżyserzy kradną. Podobnie jest w przypadku poezji. Wiersz genialny co i raz pokazuje że ma w sobie coś więcej, uświadamia że nie odkryliśmy (i nie jesteśmy w stanie odkryć) go w całości, a jego interpretacja powoli przestaje zależeć od rozmytej dywagacji na rzecz solidnych punktów zaczepienia. Tym sposobem ingerujemy dosyć bezpośrednio w sposób przedstawiania autora. Trzecie czytanie jest co prawda najtrudniejsze, ale także sprawia najwięcej satysfakcji. Do takich utworów powracać można w nieskończoność, a przy tych okazjach zauważać coraz to nowe rozwiązania.
To tyle jeśli chodzi o odrobinę teorii. Miłego czytania.