Soczewicy walka z wiatrakami albo o tym, czy weganizm uratuje świat

Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz
Kategoria lifestyle · 3 czerwca 2020

 

Pesymiści twierdzą, że jest już o wiele za późno i świata nie da się uratować. Pędzimy w dół po równi pochyłej i zużywamy zasoby planety w takim tempie, jakbyśmy mieli do dyspozycji nie jedną Ziemię, ale dwie i pół. Jeśli tak dalej pójdzie, to już około 2050 roku zaczną się poważne katastrofy ekologiczne – między innymi susze, które całkowicie zniszczą lasy amazońskie, albo topienie się pokrywy lodowej, które doprowadzi do zalania części terenów mieszkalnych. W dodatku ponad połowa ludzkości będzie mieszkać w miejscach, gdzie

warunki przez część roku będą zbyt ekstremalne, by przeżyć. I co wtedy? – pytają naukowcy. Jeśli połowa ludności planety będzie musiała migrować, to czy druga połowa powita ją z otwartymi ramionami, czy raczej porozstawia czołgi wzdłuż swoich granic? Jeśli wybuchnie trzecia wojna światowa, najprawdopodobniej będzie wojną o zasoby. I co gorsza, wielu z nas ma dużą szansę tego dożyć.

 

Konieczne są globalne zmiany stylu życia

 

Im więcej czytam na ten temat, w tym głębsze popadam przygnębienie i myślę sobie, że moje indywidualne decyzje, by pić wodę z butelki wielokrotnego użytku albo chodzić na zakupy z własną torbą to tylko jakieś śmieszne, symboliczne gesty, które nie mają szans wpłynąć na bieg wydarzeń. Tak czy inaczej, mamy przechlapane.

 

Ale przecież jest jakieś światełko w tych ciemnościach. Jeśli chcemy jeszcze uratować tę biedną, wyczerpaną planetę, to musielibyśmy dokonać kolosalnej, kolektywnej i permanentnej zmiany stylu życia, która zwolniłaby tempo zużywania zasobów. Kaganek oświaty i nadziei, okazuje się, niosą weganie. Gdybyśmy tak wszyscy poszli za ich przykładem, to kto wie, kto wie...

 

Przechodząc na weganizm dajemy szansę naszej planecie

 

Zobaczmy, w czym rzecz. Każdy z nas zostawia na Ziemi swój własny ślad węglowy, zwany też śladem ekologicznym, który jest sumą emisji gazów cieplarnianych powodowanych bezpośrednio lub pośrednio naszym życiem – chodzi o to, za jaką ilość dwutlenku węgla wypuszczanego do atmosfery jesteśmy osobiście odpowiedzialni konsumując, to co konsumujemy, jeżdżąc samochodami, latając samolotami, ogrzewając mieszkania itd. No i wyobraźcie sobie, że przechodząc na dietę roślinną możemy zmniejszyć swój ślad węglowy aż o około 70%!

 

Jak to możliwe? Ano tak, że jednym z największych producentów gazów cieplarnianych jest przemysł mięsny i nabiałowy. Nie tylko emituje szalone ilości dwutlenku węgla i innych świństw, ale jeszcze ma na sumieniu karczowanie lasów i zastępowanie ich pastwiskami. Jakby tego było mało, ten sam przemysł jest odpowiedzialny za zużywanie największej ilości wody – produkcja kilograma wołowiny wymaga zużycia znacznie większej ilości wody niż produkcja kilograma żywności roślinnej. I to nie ilości dwa razy większej, tylko gdzieś tak... sto razy większej. To powinno wystarczyć, moim zdaniem, żeby postawić producentów mięsa przed sądem za zbrodnie przeciwko ludzkości.

Trzecia wojna światowa toczyć się będzie o zasoby

 

Dobrze by było, gdyby światowi decydenci zdążyli się obudzić zanim wybuchnie wojna i wymordujemy się nawzajem, walcząc o przetrwanie albo zanim wszyscy umrzemy z pragnienia. O ile staram się wierzyć w siłę

jednostkowych działań i wyborów i za każdym razem gotując wegański posiłek powtarzam sobie, że robię coś dobrego dla planety, to jednak pesymistyczne prognozy przekonują mnie, że jest już o wiele za późno na politykę drobnych kroków. Gdybyśmy tylko mieli czas, pewnie cieszyłabym się, że każdy mój dahl z soczewicy coś zmienia, a im więcej osób nim poczęstuję, tym dalej rozniesie się wieść, że wegańska kuchnia jest dobra dla zdrowia i środowiska, a w dodatku smaczna. I mogłabym wtedy wierzyć w to, że świecąc dobrym przykładem i karmiąc soczewicą wpływam na ludzi i być może jedna osoba na pięćdziesiąt zdecyduje się dzięki temu przejść na weganizm. I może pod wpływem tej jednej osoby za jakiś czas kolejna osoba zdecyduje się przejść na weganizm.... I tak dalej. Niestety, nie mamy na to czasu.

 

Decyzje muszą zostać podjęte odgórnie. Niektórzy naukowcy ratunek upatrują w sztucznym mięsie – im bardziej uda się upodobnić podróbki do prawdziwego mięsa, tym większa jest szansa, że mięsożercy zgodzą się nimi zastąpić ulubione hamburgery czy inne kiełbasy. Ale musiałoby się to zadziać na globalną skalę. Czy McDonalds stanąłby na wysokości zadania i dla naszego wspólnego dobra zastąpiłby prawdziwe mięso sztucznym? A Burger King albo KFC? Czy jest jakaś szansa, że wielkie koncerny mięsne zaczną nagle produkować parówki sojowe? Na pewno nie, jeśli nie zostaną do tego zmuszone...

 

Dlaczego nie chcemy zrozumieć, że globalne katastrofy dotyczą każdego z nas?

 

Piszę niniejszy tekst boleśnie świadoma, że nie znam rozwiązania tego problemu. Niby mamy jakiś tam wpływ na to, kto jest u władzy, ale backlash i kulturowo-polityczny regres ostatnich lat każą mi podejrzewać, że w najbliższym czasie niewiele się zmieni na najwyższych szczeblach i tych wszystkich konserwatywnych ciemniaków nie zastąpią nagle oświeceni ekologowie. A zresztą, wpływ to my może mamy na własnym podwórku, ale już na tego aroganckiego pajaca zza oceanu to raczej nie mamy żadnego.

 

Ale z drugiej strony... czy ogólnoświatowy kryzys zdrowotny związany z COVID-19 nie uświadomił nam dotkliwie, że są takie problemy, które dotyczą nas wszystkich? Że jak uderza katastrofa, to nie ma znaczenia, kim jesteś i gdzie mieszkasz – konsekwencje dotykają każdego? Kryzys klimatyczny to właśnie taka katastrofa, która zbliża się tak wielkimi krokami, że nie da się jej dłużej ignorować. I mój dahl z soczewicy prawdopodobnie nie zdoła jej powstrzymać. Ale czuję, że moim moralnym obowiązkiem jest – parafrazując Theodore Roosevelta – robić, ile mogę, za pomocą tych środków, które posiadam i tam, gdzie właśnie jestem. Nawet jeśli miałoby się to okazać walką z wiatrakami.

 

Dominika Ciechanowicz