Historia pewnego twórcy: Bobby McFerin.

Redakcja
Redakcja
Kategoria kultura · 19 października 2010

Joker [niezależny współpracownik] Wywroty.pl - Filip Surowiak relacjonuje swoje przeżycia związane z koncertem Bobby'ego McFerina a także dzieli się swoimi przemyśleniami na temat sztuki i statusu artysty w dzisiejszym świecie.

Historia pewnego twórcy,
czyli co się dzieję jak się kocha, to co się robi.

by
Filip Surowiak


„Trudność tkwi w znalezieniu miejsca i odnalezieniu komunikacji ze sobą. Wszystko polega na pewnej koagulacji rzeczy, na owym skupieniu się całej krystalizacji myślowej wokół jednego punktu, który właśnie trzeba znaleźć. Oto więc, co ja myślę o tej myśli: NA PEWNO INSPIRACJA ISTNIEJE.” {1}

 

 

*

 

 

 

W czasach, kiedy artystami nazywa się osoby, które wypadają najlepiej w badaniach fokusowych, można z powodzeniem stwierdzić, że „być artystą” stało się kolejnym bezużytecznym terminem, którym posługują się wszyscy, w stosunku do każdej czynności, a najczęściej determinują to okrągłe sumki na kontach; im większe, tym „artysta” błyszczy jaśniej. Cóż, jesteśmy wielkimi koszami na śmieci, zawsze gotowymi do przyjęcia nowej transzy produkcji muzyki, ulepionej z recyklingu ekskrementów, tak naprawdę, nazwanej tak tylko dlatego, iż pełne jej imię, czyli: „gówno w złotku”, brzmi ponoć niestosownie w prasie.


Zaręczam Państwu, że nie należę do malkontentów, którzy negują wszystko dla samej przyjemności negacji. Wręcz przeciwnie, bardziej jestem fascynatem adoracji, ubóstwiania i rozpływania się w sztuce, niźli narzekania na jej marność. Jednak z doświadczenia wiem, iż od przesady nie sposób uciec, gdyż to zawsze zakłada kompromisy, a w tych bardzo łatwo się zatracić. Posiłkując się słowami hiszpańskiego filozofa, Jose Ortegi y Gasseta, wyjaśnię o co mi dokładnie chodzi: „Kto nie chce przesadzać, musi milczeć, a nawet więcej, musi sparaliżować działanie swojego intelektu”.


Niestety, nie sposób nie odnieść wrażenia, że słowo „artysta” przestało nieść ze sobą dobroczynne znaczenie, które przez wieki tytułowało ludzi najprawdziwiej ponadprzeciętnych, wybitnych.


Przestało nieść za sobą jakiekolwiek znaczenie, zatem, używając baudrillardowskiej przenośni, najpewniej skopiowało się naprędce, obdarzając swoją wyjątkowością takie nędze „artystyczne”, jakie może pomieścić jedynie piekło. Otóż właśnie w owym brokatowym piekle przyszło nam żyć, co– żeby nie załamywać rąk – winno skłaniać nas do coraz wnikliwszych poszukiwań i ciągłej redefinicji tego biednego, skalanego słowa [artysta], które zostało okrutnie potraktowane przez masy. Jak pisał Gustav Le Bon: „Masy są zawsze pod wrażeniem siły, jedynie rzadko dobroci” i tyczy się to zarówno gustów, wrażliwości, jak i zdolności samodzielnego myślenia w ogóle.


Nie powinno nas to zrażać, choć znając preferencję większości (w końcu ktoś na te badania fokusowe odpowiada), zanurzeni jesteśmy w gustach, które ktoś nam skutecznie wtłacza, a nie opartymi na własnym osądzie, zgodnymi z naszym sercem i wrażliwością. Aby takowe posiadać, szczerze wierzę, trzeba się mocno napracować, podobnie jak na takie pojęcia, jak gust, świadomość emocjonalna i wiedza. Zatem podług mojej teorii, kiedy natrafimy na człowieka, który nie jest artystą, jeno twórcą, a przy okazji twórcą nietuzinkowym, należy czule przystanąć i zanurzyć się w prawdziwym podszepcie ludzkości, a nie w jego kopii. Poświęcić czas, pozwolić się zabrać do świata autorskiej, indywidualnej kreatywności i perfekcji, wrażliwości i warsztatu, które mogą stać się naszym udziałem. Żeby nie być gołosłownym, przedstawiam wam właśnie takiego człowieka...


Bobby McFerrin jest jednym z tych twórców, którzy niczym Miles Davis dzielą muzykę na dwie ostateczne kategorie: dobrą i złą. W tych dwóch eleganckich rozróżnieniach zamyka się cała prawda o wykonawcy i naszych preferencjach. Dalsze specyfikacje są zwyczajnie bez sensu, co warto podkreślić w czasach, gdy gatunków muzycznych jest więcej niźli prawdziwych twórców.


McFerrin urodził się w Nowym Yorku 11 marca 1950 roku w muzycznej rodzinie, gdzie ojciec i matka występowali jako śpiewacy w nowojorskiej Metropolitan Opera. Ojciec, Robert McFerrin Sr., był pierwszym czarnoskórym tenorem, który występował na deskach owej legendarnej opery, zdobywając przy tym niemałą popularność. Zatem od najmłodszych lat, Bobby był dzieckiem z muzyką związanym nierozerwalnie, można powiedzieć „freudowsko”. W późniejszych latach studiował grę na fortepianie w prestiżowej Juilliard School of Music, która do dzisiaj jest kolebką wybitnych twórców i zapewne marzeniem każdego rozwijającego się muzyka. Do trzydziestego roku życia wiódł żywot pianisty barowego, grając po różnych spelunach, mieszkając z żoną w garażu i starając się jakoś wiązać koniec z końcem. Nabierając świadomości siebie i swojej twórczości (które łączą się nierozerwalnie!) McFerrin stwierdził, że to niekoniecznie fortepian jest jego przeznaczeniem. W tym – można powiedzieć, dojrzałym wieku – postanowił, że jest coś, co czuje po stokroć mocniej, że zawarty jest w nim samym instrument, który daje mu dużo więcej możliwości wyrażania swojej wizji muzyki, która nie widzi końca, gdyż jest ciągłym procesem odkrywania i przekraczania granic. Stwierdził, że jego instrumentem jest jego ciało, jego głos. Zamknął się zatem na dwa lata w swoim garażu i śpiewał całymi dniami, nagrywając się na magnetofon kasetowy, aby – jak sam stwierdził – obyć się ze swoim głosem, żeby jego brzmienie przestało go wkurzać.


Dzięki intensywnym ćwiczeniom i wszechstronnemu obyciu w muzyce stworzył własną niepowtarzalną technikę wokalną, która pozwalała mu swobodnie przechodzić pomiędzy basem i falsetem, imitując dziesiątki instrumentów, by tym samym stać się samowystarczalną, czterooktawową orkiestrą, gotowym brzmieniem scenicznym, człowiekiem-muzyką o poziomie nieomylności danym niewielu.


„I'm ready...” – tak skwitował dwa lata w garażu i postanowił zagrać koncert. Wyszedł na scenę sam, z mikrofonem, i rozerwał publiczność na strzępy; inaczej nie da się tego nazwać. Śpiewał piosenki, tkał muzykę na bieżąco, wiodąc publiczność na wycieczkę poza horyzonty. Ten kult improwizacji stał się jednym z niewielu fundamentów twórczości Amerykanina. Jak sam twierdzi, nie jest fanem nagrywania płyt, gdyż szczerze wierzy, iż muzyka powstaje w danym momencie, z energii występującej tu i teraz, w czasie aktu twórczego, i dokładnie po jego wybrzmieniu powinna pozostać w człowieku, jedynym nośniku muzyki, w który McFerrin zdaje się wierzyć bezgranicznie. Gdyż muzyka to przepływ, niczym fale kosmiczne, które przeszywają astronautów, niczym rzeka, która nigdy nie płynie w tym samym korycie. W końcu „muzyka to część natury” i kiedy to właśnie zrozumiał, zniknęły wszystkie granice sztucznie ustawione przez kulturę. Zupełnie nie przeszkodziło mu to jednak, w nagraniu płyty studyjnej. Album został przyjęty świetnie, choć w przypadku tego artysty aktualna staje się teoria wina, które – jak wiadomo – aromatu nabiera z wiekiem.


Podczas sesji nagraniowej debiutanckiego krążka Simple Pleasures zdarzył się pewien incydent. W trakcie przerwy w nagrywaniu, które McFerrin utrwalał wraz z zespołem wokalnym Voichestra, jak zwykle bawił się mikrofonem i improwizował. To był moment, chwilowa inspiracja, która po prostu przyszła i odeszła, jak tysiące razy wcześniej. W kwadrans później powstał utwór Don't Worry Be Happy, który wyniósł go na szczyty list przebojów.


Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że na szczycie chwały, postanowił zwinąć manatki i świat popu, jak to się mówi... „olać cienkim strugiem”. Po latach przyznał, że poczuł, iż palma mu odbija i zwyczajnie za mocno kochał swoją świadomość oraz zapewne żonę, aby się z nimi rozwieść. Spakował zabawki z popkulturowego ogródka, wrócił do Juilliard School of Music, tym razem na dyrygenturę, i przez kolejnych 10 lat od jej ukończenia dyrygował największymi orkiestrami świata, zupełnie bez żalu zostawiając sławę i blichtr, który przyniósł mu jego wesoły utwór. To stawianie na rozwój i świadomość jest kolejną stałą w twórczości McFerrina. Stałą nastawioną na proces, nie na ulotny efekt.
Następnie nagrywał z wszystkimi liczącymi się jazzmanami, czego ukoronowaniem była płyta Play, zarejestrowana live w duecie z Chickiem Coreą. Pomysł był prosty, jak mówią panowie: „Wyszliśmy na scenę i zaczęliśmy grać. Just Play.”


Lista wybitnych twórców ze świata jazzu, folku i muzyki improwizowanej, z jakimi kolaborował, jest niekończącą się kultywacją tegoż motta: Just Play. Tyle zwyczajnie wystarczy, aby mogła zaistnieć Muzyka. Tyle i cztery godziny ćwiczeń dziennie.

 

 

*

 

Ostatnio chciało mu się, na przykład, zagrać muzykę Chopina. Wraz z głównym aranżerem, wybitnym akordeonistą Gilem Goldsteinem, oraz pomysłodawca projektu, polskim pianistą Władysławem „Adzikiem” Sendeckim i jego niemieckim NDR Big Band, chciało się im wpaść na dwa koncerty do naszego pięknego kraju – 17 sierpnia w Warszawie i 18 sierpnia w Krakowie. Słyszałem, że Sendecki w latach siedemdziesiątych w Polsce był kimś w rodzaju dzisiejszego Leszka Możdżera, jednak komuna mentalnie zmusiła go do wyjazdu. Wybrał Niemcy, czego zresztą nigdy nie żałował. Rozbudowaną sekcję rytmiczną wzmocnił Alex Acuna (z dawnego składu Weather Report). Projekt miał swoją prapremierę podczas festiwalu w Szlezwiku-Holsztynie, gdzie wprawił publiczność w zachwyt.
Koncert miał swoją polską premierę w Sali Kongresowej w Warszawie. Tam też McFerrin zaśpiewał ze swoją niegdysiejszą współpracownicą z zespołu Vocal Summit – Urszulą Dudziak. Wiem, że koncert był transmitowany przez Program II Polskiego Radia, ale niestety, psia krew!, dowiedziałem się o tym po fakcie. Los nie zawsze sprzyja.


Do Krakowa panowie przyjechali pociągiem, w związku z czym nie dało się ukryć zmęczenia, które wręcz w nadmiarze serwuje nasze słodkie PKP. Podczas konferencji prasowej, które dla artystów bywają okrutnie sztampowe i nudne, zastanawiałem się, jak oni zagrają dzisiejszy koncert, tak trudne ustępy... Tempo u Chopina potrafi się zmieniać szybciej niż pogoda tego lata, więc kiedy jesteś wokalistą, który w zasadzie ma śpiewać partie fortepianu i to po niekończącej się tułaczce w PKP, staje się to zadaniem niewykonalnym. Goldstein wiedział już aranżując piosenki, że jedynym człowiekiem, jaki podoła temu zadaniu, jest Bobby McFerrin.


Co ciekawe, Goldstein podczas aranżowania chopinowskich wariacji postarał się stworzyć z nich zupełnie nową jakość, dlatego nie bawił się w wierne odtwarzanie, jeno ciął i giął tego Chopina do granic możliwości, bawił się partyturami, stworzył barwny kolaż na granicy folku i swingu, jazzu i klasyki. Jakże miło było słuchać takiego braku sztampy, w mieście, w którym granie „po Bożemu” stało się istnym fatum. Program rozpoczął Fantastic Krakoviak, który okazał się ciekawą kompilacją Ronda a la Krakowiak oraz Fantazji f-moll. W swoich aranżach Goldstein przeprowadził brawurowy mezalians klasyki z jazzem. Tak działo się np. w A Waltz Between Two Worlds, gdzie połączono Walca „minutowego” (Des-dur) z tematem Donna Lee Parkera/Davisa, lub w Quodlibet Ad Libitum ze standardem Sometimes I Feel Like Motherless Child i motywem z Ballady g-moll. Oczywiście nie zabrakło kompozycji czysto chopinowskich, m.in. Prelude To A Prelude (preludia Des-dur, e-moll, A-dur) czy zagranej na zakończenie Frederic's Ragtime Polonaise (polonez As-dur z Balladą g-moll).
Lekkość, z jaką panowie podeszli do tematu tak skomplikowanego, niezwykła wrażliwość na niuanse owej muzyki, podane na tak oryginalnych płaszczyznach, nadanie jej niebywałej świeżości i giętkości oraz niezwykłe mistrzostwo wykonania sparaliżowały mój układ nerwowy; doznałem ekstazy. W duchu powiedziałem sobie zupełnie szczerze: Cały rok Chopinowski nie słyszałem czegoś tak niebywałego.

 

Jednakowoż muszę się Państwu przyznać, iż bardzo ciężko uczestniczyć w takich koncertach, samemu muzykując. Trudności pojawiają się w momencie wybrzmienia ostatniego bisu. Otóż jak człowiek się względnie pozbiera, nagle rozumuje, że nigdzie już tego nie usłyszy, że wszystko przepadnie gdzieś w meandrach nieświadomości, że odleci w zakamarki pamięci, nieznośnie pozbawione szczegółów, wyrazistych linii, realnych kształtów; pozostawiając za sobą impresję geniuszu, do której należy dążyć we wszystkim, co w życiu się mądrego robi.
Z tą impresją pozwolę sobie, zarówno siebie jak i państwa, pozostawić.


Wrocław, 18 października 2010

Filip Surowiak

 

 

{1}:

Antonin Artaud, Nerwowaga, Oeuvres completes, t. I, s.90 [w]: Jacques Derrida Słowo podszepnięte w: Pismo i różnica. Przełożył Krzysztof Kłosiński. Warszawa: Wydawnictwo KR, 2004., s. 310.

 

*

 

Filip Surowiak biogram:

 

Absolwent Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Swego czasu dziennikarz Gazety Wyborczej (Wrocław). Stacjonuje wszędzie, gdzie go poniesie serce.

 

Publikował w:  Ricie BaumMagazynie Materiałów Literackich „Cegła”, w miesięczniku literackim Lampa i Iskra Boża, a także w wątpliwej gatunkowo prasie kobiecej – opowiadania z życia wzięte (pseudonim „Mariola”) – oraz  równie ( jeśli nie bardziej) wątpliwej gatunkowo prasie erotycznej – opowiadania z łóżka wzięte – pisane z wielką radością, najchętniej na przemian i seriami. Muzyk, lektor, scenarzysta, obieżyświat, dandys i literat.

 

blog:

 

http://kalambur.org/edmund-deker.html