Sztuka z morza nie wyszła… O spektaklu „Pani z morza” wg Henrika Ibsena w reżyserii Piotra Chołodzińskiego.

Nisza Krytycznoliteracka
Nisza Krytycznoliteracka
Kategoria kultura · 27 czerwca 2010

Recenzja – na dwa głosy – spektaklu „Pani z morza” wg Henrika Ibsena w reżyserii Piotra Chołodzińskiego. Teatr Polski, scena im. Jerzego Grzegorzewskiego, Wrocław 25, 26 czerwca 2010. Spostrzeżeniami dzielą się: Joanna Szydełko i Paweł Kaczorowski. Fotografie: Maciej Łącki.

 

*

 

Impresja malarki.

Morska głębia , morskie obrazy . Magiczna kraina prawie - ciemności, podwodnej wędrówki. Uwięzieni na scenie za żelazną kurtyną , wepchnięci w czarne podziemie teatru gdzie zwykle  nie zaglądamy. Wodny świat gdzie nawet ziemia jest metaliczna , mokra , lśniąca. Czerń i szarość złamane migotliwym srebrem , połyskliwą powłoką. Światłem to zimnym , to ciepłym , zmiennym i nieuchwytnym jak morska powierzchnia. I woda, morze  pełne pełzających świetlików ,widok o  niezwykłej aurze , pociągającej . Krajobraz z wody , z emocji , z tego co najgłębiej, co nieświadome, co ukryte i  bez dna,  bez odpowiedzi.


 

A dalej czerwień , owoce jak krew , drobne rany kłute w ziemi dokonane ręką rzeźbiarza. Rybia beznamiętność i skryty prąd. Odbicia , podwójne obrazy , wyraźne i nierzeczywiste. Czerwone rękawice i nóż, metalowa misa , punkty – latarnie wodzące błędnymi oczyma widza. Latające Holendry przemilczeń, wspomnień i przywidzeń.

I to ona zaczyna grać, a aktor staje się tylko na chwilę , by swym ruchem lub gestem rozpocząć jej przemienienie. To scenografia chce mówić , rozgrywać się, żyć własnym życiem. Czerń o tysiącach odsłon. Pęknięcia w oczywistości.

 

 A jednak tablica. Wyraźniejsza niż cokolwiek, „roboty na scenie”. Ucieczka od nagości , przesłona wstydliwej prawdy. Ja nie jestem tak naprawdę.Ty,  widzu, nie dziejesz się naprawdę. To, co widzisz,  mogłoby być naprawdę, ale nie jest. Nie dostałeś zaproszenia. Nikt nas nie posądzi o odwagę.




Świat narodził się w wodzie. Świat tego spektaklu narodził się  na chwilę,  uniósł nas grzbiet srebrzystego wieloryba , który...  z hukiem zanurzył się w morzu zbryzgując nas lodowatym prysznicem.

 

Joanna Szydełko

 



*


Refleksje krytyka.

 


 Zapowiadany jako ważne wydarzenie Festiwalu „Strefa Norwegia” – spektakl Pani z morza wg Henrika Ibsena w reżyserii Piotra Chołodzińskiego rozczarował i pozostawił we mnie nie tyle niedosyt, co wrażenie niesmaku.


Zapowiadało się bowiem piękne widowisko. Świetna scenografia, pomyślana przestrzennie  tak, że ustawiała widzów i aktorów po dwóch stronach „morza”, wprowadzała klimat oniryczności i nastrajała niemal baśniowo. Szczególnie, że w trakcie spektaklu stawały widzom przed oczyma ujmujące widoki: w imitującym morze basenie z czarnej folii można było podziwiać pływające z płonącymi świeczkami liryczne stateczki, piękne brodzące kobiety, świetlne ławice i welony morskich stworzeń, czy wreszcie szamoczących się „kochanków”.  Jednak, ani przemyślane plany, ani tła i obrazy, które przygotował dla widzów Bard Thorbjornsen, ani korespondujące z nimi wysmakowane (również przygotowane przez tego artystę) kostiumy aktorek, nie były w stanie odegrać dramatu…


Spektakl odbywał się na tyłach głównej sceny Teatru Polskiego przy Zapolskiej; w przestrzeni stanowiącej jej techniczne zaplecze, pełne metalowych konstrukcji, przewodów i ramp – co stanowiło oczywiste złamanie głównej konwencji formalnej, kontrapunkt dla stylu z epoki Ibsena; w industrialnej scenerii, pośrodku której wyśniła się scenografowi bajkowa wyspa i morze. W  wysokiej hali trzeba było umiejętnie korzystać z aktorskiego warsztatu i precyzyjnie dobywać głosu, żeby być słyszanym i rozumianym; na tej scenie trzeba było być prawdziwie obecnym aktorem, wyrazistą postacią, żeby udzielić obecności zimnym technicznym instrumentom wokół.

  Zarówno jednak kształt i rozmiary sceny, jak i jej przewrotna wielowymiarowość (rozszerzająca dzianie się spektaklu poza pierwszy plan – na nieosłonięte  „boki” poczekalni dla tych aktorów, którzy akurat nie brali udziału w głównym wątku) zwielokrotniały narzucające się i zaskakujące wrażenie nieprzystawalności, niewystarczalności, niedoboru… aktorów w tej sztuce.

A niedobór ten nie mógł być zrównoważony ani przez doświadczenie i walory warsztatu Dariusza Maja (występującego gościnnie w TP), który jako jedyny stworzył wiarygodną i czytelną postać w tej sztuce, ani przez desperackie pomysły reżysera epatujące widownię kiczem najpopularniejszej próby.

Szlagier Lady Gagi,  Al Bano i Romina Power z balladą  Liberta, wreszcie kawałek Marilyna Manson’a – stanowiące muzyczne wklejki, wstawki w oniryczno-baśniowe tło muzyczne spektaklu kojarzyły mi się z nerwowym skakaniem po kanałach kablówki niezbyt trzeźwego faceta z pilotem w jednej i piwem w drugiej ręce, który – nie wiedzieć czemu – wciąż wraca na nudzący go kostiumowy film retro. I po co te „planowane pęknięcia” w konwencji? Czyżby Henrik Ibsen i dramat Pani z morza sam w sobie, nie miał współczesnemu odbiorcy niczego ciekawego do powiedzenia? A może założenie polegało na tym, że to dzisiejszy odbiorca ( sztuki z 1888 roku) został z góry potraktowany jako niemożliwy…


 Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, jak i na wiele innych, z którymi przyszło mi wychodzić z tego festiwalowego przedstawienia. Rozczarowanie jakiego doświadczyłem, w bardzo słabej końcówce, spotęgowało się tylko za sprawą widoku twarzy samych aktorów, niezbyt burzliwie oklaskiwanych przez wynudzoną publiczność… Nie były to twarze spełnionych artystów.

Paweł Kaczorowski